Krakowska Jesień Jazzowa: The Thing

Autor: 
Bartek Adamczak,

Niewiele jest grup które poziomem energii potrafią dorównać skandynawskiemu triu The Thing. Grupa ma za sobą w tym roku krótki flirt z Neneh Cherry (płyta „The Cherry Thing”) ale jeśli ktoś obawia się, że panowie zostali oswojeni i są gotowi na kariery w świecie popkultury to spieszę uspokoić, że obawy są nieuzasadnione.

The Thing pierwszym dźwiękiem wprawia posadę budynku w drżenie – mocny cios w werbel, cięty okrzyk saksofonu tenorowego oraz pomruk wyrywanej struny kontrabasu – tak w sam raz na dobry początek. I tak to trio rozpoczyna burzliwą galopadę pędząc punk'rockowym tempem przez kolejne mocarne riffy. Paul nokautuje bębny kolejnymi seriami precyzyjnych i piekielnie mocnych ciosów. Ingebright szarpie struny z drapieżnością i lekkością, która sprawia, że masywny kontrabas wydaje się być nie cięższy niż gitara flamenco. Mats balansuje lekko na stopach i dźwiękach niczym bokser wagi ciężkiej (tego wieczoru tylko na tenorze – brakuje barytonowego kopa niektórym riffom ale pojawia się soulowa czy rhythm'n'bluesowa zwinność).

W ramach tego punk-jazz-rock'n'rollowego szaleńtwa The Thing może zaskoczyć wszystkim od abstrakcyjnych dodekafonii rodem z muzyki współczesnej, poprzez transowe pasaże zbudowane na elektronicznych sprzężeniach wzmacniacza basowego, aż po przecudnie liryczną, wzruszającą balladę (godne dedykacje dla Joe McPhee). Wszystkie te elementy jak najbardziej mogły i pojawić się w ramach tego samego utworu – tak w trakcie pierwszego bisu między psychodelicznymi sprzężeniami oczyma wyobraźni widzę już jak Ingebrigt Haker-Flaten dokonuje zabójstwa kontrabasu roztrzaskując go o wzmacniacz. Tyle pisania starczy.

Słuchania jednak mało (wypełniona Alchemia wymusza drugi bis, grupa nie kryje wzruszenia). Wznoszę toast kolejką wściekłych psów – zdrowie The Thing w ich „nieustannej podróży w poszukiwaniu mięsa, sosu barbecue, przygód, winyli, butów i alkoholu”.
The Thing to grupa, która wciąż ma patent na wciskanie w fotel.