Jeff Beck guitar show - relacja z koncertu podczas WSJD 2011

Autor: 
Piotr Jagielski

Jeśli poniedziałkowy wieczór festiwalu Warsaw Summer Jazz Days zdominowała improwizacja, szukanie innowacyjnych pomysłów i „ducha”, to wtorkowy koncert muszę uznać przede wszystkim za pokaz profesjonalizmu i sprawności technicznej. Jeff Beck zaprezentował licznie zgromadzonej w Sali Kongresowej publiczności barokowy przepych sztuczek i imponującą technikę użytkową. Energetycznym występem udało mu się poderwać publiczność niemal od początku, pozostawiając ją w euforycznym stanie aż do samego końca.

Efektownie było z całą pewnością. Było mnóstwo min, póz, efekciarstwa gitarowego i wiele wątpliwości nad zasadnością kultywowania takiego stylu. Był perkusista, który co chwila wyrzucał w powietrze kolejne zestawy pałeczek i wykrzywiał twarz w takie miny, jakby grał w KISS albo Iron Maiden. Osobiście, zawsze byłem bardzo podejrzliwy co do muzyków, którzy tak bardzo dbają o oprawę własnych występów. Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że artysta ukrywający się za teatralnymi gestami, nadużywaniem dźwięków, napuszeniem i przybieraniem póz jak z okładki magazynu Guitar Face, stara się coś przede mną ukryć. Na przykład brak pomysłu na własną muzykę. Tak właśnie wyglądał w moich oczach koncert Jeffa Becka. Zdecydowanie jestem przeciwko postawie, według której im więcej dźwięków zagrasz, tym lepszym muzykiem jesteś.

Taka  postawa może doprowadzić artystę do stanu narcystycznego samouwielbienia. A Beck zdawał mi się wyznawcą tej teorii – grał mnóstwo, naprawdę bardzo bogato, z przytupem; podobnie jego zespół: głośno i energetycznie. Jednak nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że Beck i jego świta nie mają generalnie pomysłu na to, co zrobić ze swoim materiałem. Dopóki trzymali się własnej muzyki, nie było to problematyczne – grali bardzo dobrze, sprawnie technicznie, równo i sterylnie. I równie bezproduktywnie. Ten brak inwencji widoczny był szczególnie gdy zespół pozwalał sobie na własne interpretacje cudzych utworów – choćby Hendrixowskiego Little Wing, które Beckowi udało się odrzeć z całej delikatności eterycznej ballady, rozdmuchując ją do przesady; czy A Day In A Life, Beatlesów, zagrane niemal nuta w nutę za wokalem Lennona. Ot, cały pomysł na aranżację.

Ale muszę oddać sprawiedliwość – było bardzo rzetelnie i (jak podejrzewam) fani grania Jeffa Becka nie mogli czuć się zawiedzeni. Gitarzysta zafundował im dokładnie taki wieczór, na jaki mogli mieć nadzieję – bardzo profesjonalnie i dynamicznie. Tyle tylko, że pytanie „po co?” pozostaje w mocy.