Cesaria Evora nie żyje!

Autor: 
Maciej Karłowski

Potrafiła zjednywać sobie przyjaciół wszędzie, potrafiła kilkoma dźwiękami przekonywać do siebie każdego, nawet tych którzy nie zdawali sobie sprawy, że na Zielonym Przylądku jest muzyka, która jak blues czy flamenco potrafi chwycić za gardło i nie rozluźnić uścisku nigdy. Sam nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem morny - stylu, którego Evora była być może największą gwiazdą. Udawało mi się skutecznie marginalizować istnienie muzyki z tego zakątka Afryki, aż do chwili kiedy nadarzyła się okazja porozmawiania z Evorą twarzą w twarz.

To było dawno, jeszcze przed tym kiedy miejscowi producenci i wydawcy płyt Evoiry wpadli na pomysł, aby artystka, skoro już jest w Polsce lubiana i skoro przyciąga na swoje koncerty liczną publiczność, to może zaśpiewałaby wspólnie z tutejszą gwiazdą Kayah. Wywiad na który umówini byliśmy w restauracji hotelu Mercury w Warszawie ( co za zrządzenie losu, nie długo zostanie on zburzony) nie zapowiadał się nazbyt interesująco. Zaldwie kilka minut przeznaczyła słynna bosonoga diva na rozmowę z dziennikarzami. Co gorsza zażyczyła sobie tłumacza z języka kreolskiego, poniewać nie zywkla była udzielać wywiadów, ani po portugalsku, ani po angielsku. Ja dodatkowo miałem rozmawiać z nią na samym końcu.

I pewnie nie byłaby to rozmowa, którą zapamiętam na zawsze gdyby Cesarii nie zabrakło papierosów. Tak, to był czas kiedy jeszcze można było palić w miejscach publicznych bez narażania się na krzywe spojrzenia obsługi i sąsiadów przy stolikach obok. Zaproponowałem więc, że chętnie poczęstuję ją swoim, ale mam tylko czerwone Marlboro i nie wiem czy takie jej będą smakowały. Okazało się, że takie własnie lubi.

I wtedy skończył się wywiad, a zaczęłą rozmowa. Nie rozmwialiśmy już o jej karierze, planowanym koncercie i nagraniu w Polsce płyty o czym wiedziałem od wydawców. Zaczęślimy mówić o innach sprawach, o muzyce, o tym jak jej śpiewanie rodzi się ze zwykłej codzienności, jak tę codzienność komentuje, jak odbijają się w nim wszystkie ludzkie wzloty i zwątpienia. I że  muzyka jest jej dniem powszednim i całkiem naturalnym nieodłocznym elementem życia, jak kawa i papierosy. Móiła także, że to śpiewanie wcale tak naprawdę nie dzieje się w wielkich koncertowych salach, w hotelach, ażycie nie upływa na podpisywaniu płyt, ale toczy się w domu, podczas najbardziej prozaicznych i jej zdaniem pięknych codziennych czynności. I dopiero dużo później, na samym końcu otrzymuje tę znaną z nagrań szatę brzmieniową.

Jeden za drugim papieros znikał z miękkiej paczki kupionej tuż przed wywiadem, a góra niedopałków w popielniczce zaczęłą przybierać spore rozmiary. 

Zatopieni w papierosowym dymie kolejnej paczki czerwonych Marlboro, już bez tłumacza na kreolski, rozmawialiśmy, żartowaliśmy na tyle, na ile pozwalała nam znajomość angielskiego, który przecież dla żadnego z nas nie był językiem dzieciństwa, zupełenie nie bacząc, że z tych planowanych 10 minut zrobiła się prawie cała godzina. Organizatorzy wywiadu musieli w końcu zareagować, bo przeciez taki czasowy poślizg mógł zrujnować cały napięty harmonogram gwiazdy.

Ale podczas tej godziny Cesaria nie była wcale gwiazdą. Była najzwyczajniej w świecie czarującą panią, której urokowi trudno się było oprzeć i której opowiadań, a potem także i muzyki nie polubić. Więcej już nigdy się nie spotkaliśmy, choć kolejne płyty Cesarii Evory jakimś dziwnym trafem zaczęły regularnie trafiać w moej ręce. I już nie było mi wcale tak łatwo ignorować jej magnetyczny w swej prostocie głos.