Fast Forward 6. Spontaneous Music Festival 2022 – relacja z wydarzenia

Autor: 
Andrzej Nowak
Autor zdjęcia: 
studio BW

Szósta edycja Spontaneous Music Festiwal w poznańskim Dragonie – zgodnie ze swym tytułem „Fast Forward” – minęła niebywale szybko, a z punktu widzenia emocji po obu stronach sceny, z pewnością zbyt szybko.

Wspomniane wyżej „obie strony” sceny, to oczywiście jedynie dziennikarska metafora. Tak się bowiem fantastycznie złożyło, iż w trakcie ostatniego aktu festiwalu muzycy usiedli wśród publiczności, a ponieważ pełnoprawnym uczestnikiem minimalistycznej podróży była także wszechobecna cisza, każdy na widowni czuł się twórcą koncertu, wydając moc nieartykułowanych, filigranowych dźwięków, które stawały się elementem spektaklu, podobnie jak syrena przejeżdżającego samochodu i inne odgłosy z klubu i miasta.

Nim jednak dotarliśmy do owego na poły socjotechnicznego wydarzenia muzycznego, szesnastu muzyków z Barcelony, Berlina, francuskiego Dijon i kilku polskich miast zafundowało nam jedenaście setów krnąbrnej, wyjątkowo rozsianej stylistycznie, niekiedy szczerej do bólu improwizacji, budząc niemal w każdym przypadku spontaniczny entuzjazm odbiorców.

Koncert otwarcia, co staje się już powoli tradycją poznańskiej imprezy, przypadł w udziale jednemu artyście. Tym razem był nim stały uczestnik spontanicznych festów, perkusjonalista Vasco Trilla. Półgodzinny set magicznych fonii zawierał w sobie wiele elementów, które znamy z repertuaru dźwiękowych tricków muzyka, zatem szczególnie do gustu przypadła nam finałowa sekwencja na tabli, rzadziej przez niego wykorzystywanej, pięknie wkomponowana w ciąg dramaturgiczny spektaklu.

Kolejnym stałym punktem programu Spontanicznego Festiwalu są składy ad hoc, których ideą jest łączenie na scenie muzyków, którzy wcześniej nie grali ze sobą w danej konfiguracji personalnej. Na dobry początek zatem kameralna wycieczka z udziałem flecistki Zofii Ilnickiej, kontrabasisty Àlexa Reviriego i trębacza Timothée Quosta. Pełen niuansów brzmieniowych spektakl szyty był niezwykle emocjonalnym ściegiem i zdobiony intrygującymi interakcjami.

Po niedługiej chwili przerwie na scenie ponownie pojawił się Quost (już wczesnej doposażony w analogową elektronikę) i wraz z Benem Whitehillem (gitara i cała armia przetworników, tudzież innych urządzeń dekonstruujących dźwięk) oraz Laure Boer, której elektroakustyczne akcesoria zajmowały wielki stół (obok dużego instrumentu strunowego własnej produkcji, artystka używała choćby analogowego telefonu, który sprzęgał z gitarowym wzmacniaczem). Ten spektakl trwał ledwie dwa kwadranse i kilka minut, ale pozostawił po sobie taką moc wrażeń, iż ich opis mógłby stanowić osobisty tekst. 

Piątkowy dzień był najbogatszym dniem festiwalowym – zarówno w ujęciu ilościowym (aż pięć setów), jak i przede wszystkim jakościowym. Na jego początek ad hoc trio w składzie: Patryk Daszkiewicz (taśmy, elektronika analogowa), Pere Xirau (preparowany small drum kit) i Àlex Reviriego (kontrabas). Kolejny na festiwalu elektroakustyczny spektakl błyskotliwie balansował między dronowym pasażami, a niemal post-industrialną rytmiką, która także była ważnym elementem koncertu.

Kolejne kilkadziesiąt minut na dragonowej scenie oddane zostało we władanie Bilianie Voutchkovej. Bułgarska skrzypaczka z Berlina najpierw zaprosiła nas na performatywne … słuchowisko! Preparowane skrzypce, głos, szumiące „speakers” i Lena Czerniawska, która recytowała swoje poezje zarówno w formule live, jak i odtwarzała wcześniej przygotowane materiały dźwiękowe, lepione potem w intrygujące pętle. W drugiej części Lena zajęła się grafiką realizowaną na żywo, Biliana zaś zaprosiła na scenę Vasco Trillę. Zagrali kilkunastominutowy set świetnie skomunikowanych improwizacji, który należałoby skomentować pytaniem retorycznym - kto brzmiał na scenie bardziej spektakularnie.

Trzeci, a tak naprawdę czwarty set wieczoru przypadł w udziale kolejnej formacji ad hoc, tym razem całkowicie dętej. Flety Zofii Ilnickiej, saksofony Toma Chanta i Michała Biela, kreatywność każdego z artystów, wreszcie świetna komunikacja wewnętrzna sprawiły, iż doświadczyliśmy jednej z najbardziej udanych chwil festiwalowych. Posadowiona na środku sceny flecista zdawała się rozdawać karty, raz za razem wypuszczając saksofonistów ku stromym podjazdom i karkołomnym zjazdom. Ci radzili sobie perfekcyjnie, zwłaszcza w momencie, gdy jednocześnie sięgnęli po saksofony sopranowe.

Final piątkowego wieczoru i kataloński Phicus – festiwalowy headliner Ferran Fages na gitarze, Àlex Reviriego na kontrabasie i Vasco Trilla na perkusji. Muzycy grają ze sobą w tym składzie prawie 6 lat, nagrali cztery plyty, ale te dźwięki, które zaserwowali nam w Dragonie być może były najlepszymi momentami w dotychczasowej historii tria. Tę śmiałą tezę potwierdzili także same artyści. Wybuchowa gitara, która z czasem nabrała niebywale psychodelicznego posmaku, kreatywny na każdym etapie seta kontrabas i perkusja, która eksplodowała jakością szczególnie w najbardziej dynamicznych momentach koncertu. Od mrocznego post-ambientu, po ścianę post-rockowego hałasu, i z powrotem! Phicus był wszędzie!

Sobotni koncert otwarcia, to ad hoc kwartet: Pere Xirau (preparowany small drum kit), Michał Biel (saksofon barytonowy i sopranowy), Eric Bauer (elektronika) oraz Mateusz Rybicki (klarnet i saksofon tenorowy). Muzycy po kilku rozpoznawczo-badawczych frazach ochoczo wzięli się do pracy i dość szybko, niesieni temperamentem saksofonistów, osiągnęli niemal free jazzowy szczyt. Potem improwizacja stała się bardzo skupiona, płynęła długimi pasażami, które świetnie łączyły akustyczne preparacje i niebanalną, kreatywną elektronikę.

Drugi sobotni set zapowiadany był jako najgłośniejszy punkt festiwalowego programu i tak też się stało w istocie. Kolejne trio z Barcelony – Isysxae - nie może pochwalić się jeszcze dorobkiem godnym Phicusa, ale w dragonowej formie śmiało może dożyć starości. Ferran Fages na gitarze, tu jeszcze głośniejszej niż dzień wcześniej, mocno pracującej na sprzężeniach i atonalności, dziki, free jazzowy saksofon tenorowy, a potem sopranowy w rękach Toma Chanta i masywna, gęsta, ale niepozbawiona niuansów brzmieniowych perkusja Pere Xirau. Choć muzycy stawiali w trakcie 35-minutowego seta na intensywność, w jego trakcie nie brakowało momentów kompulsywnego tonowania emocji.  

Po dźwiękowym horrorze Isysxae nasze uszy pragnęły czegoś bardziej subtelnego i tak też się stało w secie przedostatnim dnia ostatniego. Carina Khorkhordina – trąbka oraz Eric Bauer – akcesoria elektroakustyczne zaprezentowali nam coś na kształt niemal teatralnego performance’u, w którym dźwięk nie był wcale elementem najważniejszym. Czasami zdawał się być jedynie tłem dla artystowskich akcji, ruchów na scenie i zabawy przedmiotami. Część publiczności kupiła ten gig masywnymi oklaskami, część zachowała pewną wstrzemięźliwość w projekcji zachwytu.

Finałowy koncert festiwalu, to sygnalizowany na wstępie Desarbres Ensemble w składzie: Ferran Fages (kompozytor i nieruchomy dyrygent), Tom Chant – saksofon sopranowy, Carina Khorkhordina – trąbka, Michał Biel – saksofon barytonowy, Mateusz Rybicki – klarnet i Àlex Reviriego – kontrabas. Minimalistyczna epopea dźwięku i ciszy była doskonałym podsumowaniem szóstej edycji festiwalu – koiła nerwy po pokaźnych porcjach wspaniałego hałasu, była definitywnie performatywna i wspaniale wciągnęła do gry – czasami mimochodem – także publiczność. Ta ostatnia w tym roku dopisała, choć dziwnym zrządzeniem losu najmniej liczna była w trakcie ostatniego dnia, który miał przecież miejsce w samym środku jesiennego weekendu.