O tych, co stroją uszy zamiast instrumentów

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Każdy koncert czy festiwal jazzowy, zasługujący z tych czy innych przyczyn na uwagę, gromadzi nie tylko tę publiczność, która wykonawców lubi i jest ciekawa ich występu, ale także słuchaczy zaangażowanych w muzykę w odmienny sposób. Mam na myśli tych, którzy odnoszą się do niej profesjonalnie albo do takiego podejścia aspirują. Chodzi więc o piszących, fotografujących, promujących etc. – słowem: związanych ze sztuką inaczej niż stricte muzycznie. I na nich, a nie na występujących artystów, przekierujmy na chwilę kolorowe sceniczne światła.

Orientując uwagę na widownię, dostrzeżemy oczywiście tych, którzy „po bożemu” po prostu przybyli na koncert. Ich nazwisk nie ma na listach przy wejściu na salę, oni nie otrzymali przewieszki z napisem „Press”, „Media” albo najlepiej „All Access”. Zapłacili za bilety, mniej lub bardziej odczuwając skalę wydatku. Ci mniej zamożni wybierają miejsca z tyłu bądź po bokach, w pokorze są im wierni albo węszą, czy aby nie ma czegoś wolnego w sektorach bliżej sceny. Słuchacze o grubszych portfelach rozsiadają się w swoim drugim albo trzecim rzędzie, poirytowani wprawdzie tym co się wyprawia w pierwszym – o czym zaraz – ale kupili, przyszli, usiedli, no to siedzą i słuchają.

Jedni i drudzy zerkają na tych z przewieszkami, widzą na nich nazwę portalu, na którym rano czytali informacje o koncercie czy gazety elektronicznej, której najnowszy numer ściągnęli już dwa razy, ale jeszcze nie zdążyli do niego zajrzeć. I myślą: co te przewieszki w sobie mają, że wywołują taką ruchliwość? Ci, którzy je noszą, nie mogą usiedzieć na miejscu, wiercą się, coś notują ciągle, sprawdzają na smartfonach, podchodzą do sceny, robią zdjęcia z tej strony, z tamtej, z lewej, z prawej, a jak występuje efektowna kobieta, to już w ogóle zamieszaniu nie ma końca. Przesiadają się w tym uprzywilejowanym pierwszym rzędzie co chwila, wymieniając uśmiechy i się poklepując, wychodzą w trakcie. Są dziwnie niezdyscyplinowani. No, może nie wszyscy. Bo fotograficy – szacunek. Zgodnie z t-shirtowym mottem „I shoot people” polują na kadry od pierwszych dźwięków. Co innego piszący. Ci wlewają się na salę z szybkością, z jaką konsumuje się kupiony przed wejściem rozcieńczony drink za 20 złotych.

Ale oni wiedzą, po co na koncert przyszli, co ich na nim interesuje, i z dużą dozą prawdopodobieństwa zawczasu są w stanie wysondować, jak będzie. A jeśli się mylili – z jeszcze większym zaciekawieniem dają się artyście zaskoczyć: pozytywnie bądź negatywnie. Poza tym, wszyscy oni muszą mieć czas na omówienie spraw z kolegami i koleżankami po fachu bądź znajomymi, którzy choć przewieszek nie mają, zdjęć nie robią, o muzyce nie piszą, to z oddaniem jej słuchają i są skłonni walczyć o swe spostrzeżenia. I na tym polu odbywa się drugi, równoległy do scenicznego, wielogłosowy koncert. Słychać okrzyki entuzjazmu, wyrazy lamentu, pełne irytacji przekleństwa, toasty błogiego entuzjazmu bądź kąśliwej ironii. Choć piszący, z racji warunków pracy, rzadko kiedy oszałamiają kondycją fizyczną, to język ciała mają komunikatywny (każdy z nich ma nadzieję, że nie tylko ciała!) i w ten sposób również sygnalizują, co myślą o koncercie.

Nie rozmawiają tylko o muzyce. Rozmawiają na przykład o tym, jak niełatwo – choć mają darmowe przewieszki, co jednak wiąże się ze zobowiązaniami wobec przewieszki dających – w tym okołomuzycznym świecie trwać. Kolejne medium okazuje się działać non profit, kolejna relacja została zredagowana nie po autorskiej myśli, kolejny festiwal nie daje złudzeń co do zwrotu kosztów podróży. Że stawki już nie te co kiedyś, że w ogóle bez sensu, i może pójdziemy do baru?

Ale, jak miał powiedzieć Galileusz, „e pur si muove”! Ale mimo to jesteśmy, towarzyszymy, komentujemy, piszemy, omawiamy, fotografujemy, polecamy bądź zniechęcamy. Tak jak artyści stroją instrumenty, ćwiczą, kreują przedsięwzięcia, narzekają na niedogodności, tak i my stroimy uszy, ćwiczymy pióra, czyścimy mechanizmy aparatów, nieraz przeklinając niełatwy los, by ów niemuzyczny głos był taki, na jaki zasługuje kochana przez nas dziedzina. Tak jak artyści, niektórzy z nas są utalentowani bardziej, inni mniej; charakterystyczni bądź nie; oryginalni bądź konwencjonalni; wreszcie są i tacy, którzy są przy sztuce „pomimo niej samej”, jak pisano o niezdolnych przedstawicielach paryskiej bohemy. Różnorodność ma miejsce po obu stronach rampy. I obu grupom – muzykom oraz tym, którzy śledzą ich poczynania – potrzebne są takie warunki działania, by mogli realizować swe szlachetne, dalekie od potęgi wymiernego konkretu, humanistyczne pasje. Potrzebne nie po to, by spełniać własne egoistyczne ambicje, ale by przyczynić się do ciągłego podwyższania jakości tego, co się gra i pisze.

A że wielu traci nadzieję, zniechęca się, odwraca od miłości? Cóż, gorycz należy wtedy przepłukać choćby słabym drinkiem, i walczyć dalej!