Masecki / Tymański / Moretti - i co z tego? dwugłosu cześć II

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

To chyba jednak nie będzie tak do końca prawdziwy dwugłos. Byłoby tak bezwzględnie gdybym teraz przedstawił opinię odmawiającą prawa do istnienia przedsięwzięciom typu poniedziałkowe standard time Marcina Maseckiego, Tymona, i Macia Morettiego. Tak jednak nie będzie. Świat jest duży, Polska wbrew opiniom też nie taka najmniejsza i jest tu miejsce dla najróżniejszych muzycznych postaw. Nie ma powodu opowiadać, która jest lepsza od innej. Skoro Levity może dekonstruować Chopina to dlaczego trio Maseckiego nie może swobodnie używać standardów jako pretekstu, choćby do zabawy.

Po co są standardy? Po co są dzieła sztuki? Kajetan Prochyra proponuje, aby pominąć pogląd, że istota dzieła sztuki nie ma praktycznego zastosowania i sugeruje, że standardy mogą służyć wzbudzeniu radości. Taki przecież był jazz w początkach swojej historii, tym bardziej więc warto do nich sięgnąć. Prawda szczera. Ale to masowo-tymonowo-maciowe sięganie do standardów i skorzystanie akurat z zabawowego aspektu muzyki jazzowej jakoś mnie akurat nie przekonało. Może dlatego, że trudno mi uwierzyć, że te standardy coś dla nich znaczą. Sądzę, że jedynie Marcin Masecki ma jako muzyk pogląd na ich temat. Pozostali dwaj sięgnęli po nie… bo czemu mieliby nie sięgać, ostatecznie ulubionym ich zajęciem jest prześmiewanie, prowokowanie, czasem ostentacyjne, czasem przechodzące w koszarowy rechot, ale tak naprawdę rzadko kiedy mające coś na celu. A przecież Tymon z rozkoszą lubi, już nie jako muzyk, ale figura polskiej kultury prawić morały jak to powinno się grać cały ten jazz, a jak nie i uwielbia pozować na znawcę wszelkich tradycji wykonawczych.

To oczywiście tyko moje odczucie, ale chwilami, wyłączając Maseckiego, który w istocie jest znakomitym pianistą i być może kiedyś, gdy będzie już wiedział o czym krzyczeć, stanie się tak wybitnym muzykiem, jak piszą o nim warszawscy krytycy z gazet codziennych, miałem wrażenie, że panowie śmieją się z czegoś co znają tylko z opowiadań, bardzo pobieżnie i wcale nie chcą poznawać. W takiej sytuacji rzeczywiście jedyne co było w zasięgu ich wyobraźni to taka dziurawa „beczka śmiechu”.

Może tym bardziej niesmaczne to było, że na ruszt trafił Thelonious Monk, artysta, jak sam Tymon powiedział, w Polsce nie znany, bo muzycy są ograniczeni intelektualnie. Zupełnie tak jakby, ten koncert był objawem jego nieograniczonej inteligencji.

Perfomnace ze standardami w tle nie jest nową sprawą. Wiele w tej dziedzinie zrobili europejscy muzycy tacy choćby jak Misha Mengelberg czy Han Benink i także za kanwę śmiało brali i Monka i ze znawstwem wspomnianego przez Tymona w wywiadzie Herbiego Nicholsa. Ale jakoś nie wiało od tego ani arogancją, ani dezynwolturą.

I tylko szkoda mi zespołu High Definition, bo w całej tej dyskusji, ale też i w perspektywie poniedziałkowego wieczoru został zepchnięty do roli suportu, choć wcale na to nie zasługiwał. Fakt, nikt tam się nie zamieniał instrumentami, nie gładził szczoteczkami, nie kładł sobie talerza na głowie, ani nie przewracał się na scenie. Po prostu zagrali niezły i obiecujący koncert. No ale tak to już jest, głośno krzyczący, nawet jeśli robią to bez sensu zawsze zostaną wyraźniej dostrzeżeni.  Na szczęście czas jest ich sprzymierzeńcem i mam nadzieję, że już nie długo będzie o nich głośno nie tylko dlatego, że Piotr Orzechowski wygrał konkurs fortepianowy w Montreux.