Marcin Olak Poczytalny: Polly

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

To bardzo stara płyta. Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy. Że, no ja wiem, w sumie fajne, ale zupełnie różne od wszystkiego, czego do tej pory słuchałem… No tak, ale moim punktem odniesienia były czarne płyty, z których grali mi tacy mistrzowie jak Big Bill Broonzy, Howlin’ Wolf czy Muddy Waters. Johny Cash z koncertu w San Quentin brzmiał przy tym nowocześnie. Chyba nie byłem jakoś szczególnie na bieżąco…

 

Kiedy dotarły do mnie nagrania Nirvany słuchałem już dużo jazzu: Mongomery, Coltrane, Parker, Davis. I jeszcze trochę hipisowskiej psychodelii. Chyba trochę szukałem takich zaskoczeń. Żeby usłyszeć coś nowego, innego – ale i tak Nirvana mnie zupełnie zbiła mnie z tropu. Może dlatego, że wszystko wcześniej było bardziej osadzone w bluesie, takim rozumianym coraz swobodniej, coraz szerzej, takim zmieniającym odcienie, zmieniającym kształty. A  zestawienia akordów na Nevermind były zupełnie inne, takie w ogóle nie takie, jakby ktoś losowo przesuwał power chordy po gryfie. Zupełnie inaczej. Cholera, inaczej.

 

Ale fajnie.

 

Pamiętam swoją nieporadność, kiedy próbowałem zrozumieć o co w tym chodzi. W sumie nie takie trudne do grania, ale jakim cudem to się spina, jak to działa? Myślałem, że skoro już rozumiem kilka jazzowych progresji, to raczej ogarniam harmonię i wiem o co tu chodzi. A tymczasem słuchając Nevermind znowu byłem początkującym gitarzystą, znowu mogłem odkrywać, doświadczać niepochwytności muzyki… Fantastyczne uczucie.

 

A potem docierały do mnie kolejne utwory, Pearl Jam i Black, Soundgarden i Black Hole Sun… I te teksty, których, jakbym nie czytał, nie chciały być ani trochę nadziejne. A ja chciałem wtedy mieć nadzieję, zresztę wtedy jeszcze bardziej zwracałem uwagę na dźwięki. W teksty wczytuję się uważniej teraz – po ilu latach? Cholera, cały czas nie jestem jakoś szczególnie na bieżąco. Jak migawki z jakiejś ostrej imprezy, takiej na poważnie. Ironiczne, dziwne, odjechane w kosmos, w cały naraz, i tylko czasem jakieś jedno słowo sprowadza na ziemię. Mocno. Jak Polly, która tak zwyczanie mówi, że bolą ją plecy. Jak refren w Lithium, kontrapunktujący w sumie zabawny odjazd uporczywie powtarzanym I’m not gonna crack.

 

I znów jestem zupełnie bezradny, tym razem wobec tych tekstów, w których chyba więcej jest między wierszami niż w słowach. A ja ciągle próbuję zrozumieć, dlaczego to tak trafia, tak boli, jakim cudem to jest aż tak prawdziwe… Coś pięknego. Ten moment, kiedy sztuka wymyka mi się zupełnie spod jakiejkolwiek kontroli, nie spełnia żadnych oczekiwań, nie pozwala się dotknąć ani zrozumieć, nie daje schronienia ani ukojenia. A kiedy już zdrapie ze mnie wszystko, i przez moment mam wrażenie, że dałem się temu złapać, że zaczynam coś widzieć, pokazuje mi pływającego bobasa i ironicznie powykręcany napis Nevermind.

 

Nevermind.