Marcin Olak Poczytalny: Cofam czas
Cofam czas
Słucham Cecila Taylora. Koncert z Warszawy, z 1968 r. Grał na festiwalu Jazz Jamboree, w Filharmonii Narodowej. Mnie nie było jeszcze na świecie.
Myślę o ulotności. Te dźwięki są niepowtarzalne, zagrane tylko raz, to przecież muzyka improwizowana. Ci, którzy je usłyszeli na żywo, mieli szczęście. Na szczęście to było nagrane, właśnie wyszło na płycie… Przymykam oczy, czas się cofa. Słucham tego, co już uleciało, minęło. Genialne granie, intensywne i czułe, mocne i liryczne, wszystko jest w równowadze. Jest dobre.
Ulotność to poważna sprawa, taka nieodwołalna. Choćbym chciał nic już nie da się zmienić, poprawić… było jak było, poszło. Muzycy klasyczni ćwiczą jeden utwór latami żeby doprowadzić go do doskonałość. Żeby za każdym razem było idealnie, cóż za pokusa! Ulotność jest oswojona, więcej – każdym wykonaniem muzyk gra jej na nosie, przecież jego kunszt jest ponadczasowy! Doskonała technika, przemyślane frazowanie, interpretacja; wszystko bez zarzutu. I oczywiście żadnych niedoskonałości, żadnych błędów, niczego nie trzeba poprawiać, jest idealnie… A ja słucham Taylora, improwizatora. Nie wiem, czy jest idealnie. Jest pięknie, ta muzyka porywa, wciąga… W ogóle nie myślę o tym czy się pomylił, czy nie, czy za każdym razem palce trafiały w zamierzone klawisze, czy może w ogóle nie chciał kontrolować tego co zagrał? To bez znaczenia, zupełnie bez znaczenia. Wciąga mnie magia muzyki, magia podróży w czasie, magia ulotności. Bo to przecież niepowtarzalne, jedyne, gdyby nie ta płyta nigdy bym tego nie usłyszał. Nie zachwyciłbym się, a to przecież takie piękne, takie cholernie piękne…
Te doskonałe wykonanie są jakieś takie przezroczyste. Wykonawca znika, jest tak doskonały, że aż go nie ma. Zostaje kompozytor i kompozycja, wyniesione na jakiś boski piedestał – tylko jakieś to wszystko zimne, powtarzalne, jak jakaś liturgia, wzniosła, odległa i zawsze taka sama. Ponadczasowa i lodowata… A Taylor jest gorący, prawdziwy, jest tu i teraz. Zagrał, kiedy jeszcze nie istniałem, a mimo to przenosi mnie do swojego tu i teraz, ma taką moc. Te dźwięki są przecież związane z jednym czasem, jednym miejscem. Powstały tylko raz, zaistniały, uleciały – i już takie są na zawsze. W czasie, w pamięci tych, którzy słyszeli. Na płycie.
I nie ma żadnego znaczenia czy i pod jakim względem są doskonałe. Mają w sobie coś ważniejszego.
Są prawdziwe.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.