Ważny jest kontakt z muzykiem - Piotr Turkiewicz dyrektor wrocławskiego festiwalu Jazztopad w wywiadzie Macieja Karłowskiego

Autor: 
Maciej Karłowski

Jazztopad na dobre zaistniał na polskiej jazzowej mapie. Ma pan świadomość, że wyrósł Pan w oczach wielu na poważną konkurencję?

Dochodzą mnie takie głosy, szczególnie często pojawiają się w odniesieniu do festiwalu Jazz Nad Odrą, ale tak naprawdę sądzę, że są to opinie zdecydowanie na wyrost.

Na wyrost?

Tak, obydwa festiwale odbywają się w tak bezpiecznym dystansie czasowym, że nie mam powodu myśleć o Jazztopadzie jak o konkurencji. To sprawa pierwsza. Po drugie, Jazz Nad Odrą to festiwal z wielką historią. Jest jednym z najstarszych w Polsce, a więc też jest częścią historii tej muzyki w naszym kraju.  Ja natomiast, kierując Jazztopadem, dopiero zaczynam być tej historii częścią. Pamiętam, gdy zaczynałem cztery lata temu pracę nad festiwalem. Mieliśmy stałą publiczność rzędu 200-250 osób. Teraz ta liczba została podwojona. To bardzo optymistyczna według mnie tendencja. Trzecia sprawa to niezaprzeczalny fakt, że we Wrocławiu dzieję się tak wiele innych, także jazzowych zdarzeń.

Cieszę się natomiast, że festiwali jest coraz bardziej widoczny i doceniany przez publiczność, dziennikarzy i muzyków. Faktem jest, że podczas ostatnich trzech edycji udało się zaprosić  artystów z najwyższej półki!

Jazztopad startuje w wielkim stylu. 6 listopada zainauguruje go koncert ostatniej żyjącej ikony jazzu Sonny’ego Rollinsa. Tego samego dnia nieopodal zagra Pat Metheny ze swoim trio. Ta zbieżność terminów nie budzi pańskiego niepokoju?

Jest faktem, więc nic na to poradzić nie można. W tym konkretnym przypadku myślę, że wybór jest jasny. Pat Metheny występuje w Polsce regularnie. Sonny Rollins to legenda i to na jedynym koncercie w Polsce!

A jak wygląda sprzedaż biletów, bo ostatecznie to jest pewnie najważniejsze kryterium powodujące spokój?

Wygląda nieźle, choć jak twierdzą niektórzy, w dobie kryzysu, w czasach kiedy budżety domowe są napięte ceny od 200 do 300 PLN to wariactwo. To był zresztą jeden z ważnych powodów, dla którego ogłosiliśmy ten koncert w marcu, a więc ponad pół roku temu. Ten czasowy dystans wydał mi się wystarczający, aby wpisać sobie w kalendarz wydatków także i ten koncert. Z tej perspektywy cena wcale nie wydaje się już tak bardzo zaporowa. I chyba była to dobra prognoza, ponieważ w ostatnich tygodniach sprzedaż biletów ruszyła na dobre. 

Przejdźmy zatem do programu tegorocznej edycji festiwalu. Nie jest prostą sprawą zakontraktować Sonny’ego Rollinsa. To artysta grający niedużo w Europie, bardzo starannie wybierający sale koncertowe i wreszcie też drogi.

To wszystko prawda. Sądzę, że mogło to się zdarzyć tylko ze względu na pracę, którą udało się wykonać przez ostatnie 3 lata oraz na trochę inną niż gdzie indziej formułę festiwalu. Przyznam szczerze, staram się, o ile to możliwe, unikać kontaktu z menadżerami i rzecz nie tylko w eliminowaniu pośrednictwa, ale również w tym, że nasze koncerty to zdarzenia trochę szyte na miarę i wymagają ustalenia bezpośrednio z artystą, jak chcemy żeby to wyglądało. Sporo tu projektów planowanych specjalnie na Jazztopad, jedynych w Europie. Zamawiamy utwory, które opracowywane są tu na miejscu. Muzycy rezydują u nas kilka dni, mają więc komfort pracy, dobrze się tu czują. Oni między sobą rozmawiają o takich sprawach i potem fama przeradza się w reputację, zaufanie, które potem za imprezą idą. To później otwiera pewne drzwi i jest ogromnym ułatwieniem, zwłaszcza w pozyskiwaniu tych największych gwiazd - w przeszłości Gary’ego Peacocka czy Charlesa Lloyda, a teraz Sonny’ego Rollinsa, nad czym, tak na marginesie, pracowałem przez dwa lata. Bardzo się z jego wizyty cieszę, tym bardziej, że coraz częściej pojawiają się informacje o tym, że może to być ostatnia jego europejska trasa.

A Fred Hersch? Ten pianista będzie w Polsce po raz pierwszy, a jest to jeden z najważniejszych amerykańskich pianistów, którego, z tego co wiem, udało się także namówić do specjalnego koncertu.

To jedno z marzeń, jakie miałem od dawna. Fred Hersch był i jest dla mnie samego ważnym artystą, towarzyszącym mi od lat. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie w 2009 roku. To była zupełnie luźna, niezobowiązująca rozmowa w Village Vanguard w Nowym Jorku. Ja po prostu poszedłem na jego koncert i potem przy barze zaproponowałem, żeby może rozważył przyjazd do Wrocławia. W ciągu następnego roku kilkakrotnie rozmawialiśmy o tym telefonicznie i powoli zaczęło się to przekształcać w konkretną propozycję. Rok temu widzieliśmy się po raz drugi i wtedy już padać zaczęły szczegóły jego przyjazdu. Ustaliliśmy wówczas też, że jego koncert będzie składał się z trzech części. Pierwsza solo, drugia wraz jego trio, a na sam finał do zespołu dołączy orkiestra. To też i dla mnie samego jest bardzo interesująca dziedzina, bo tak naprawdę wcale niewielu jest jazzmanów potrafiących pisać na składy klasyczne i jazzowe. W zeszłym roku zamówiliśmy taki utwór u Johna Surmana. Hersch zaprezentuje kilka swoich aranżacji Ravela, Strayhorna oraz jego własnych kompozycji na trio i orkiestrę smyczkową, ale będą także trzy premierowe aranże.

Trio Freda Herscha jest teraz w trakcie europejskiej trasy. To dobra okazja do zaproszenia.

Tak, jest teraz w trasie, ale ja takiego koncertu nie chciałem. Nie lubię takich rozwiązań i staram się ich unikać za wszelką cenę. I dlatego ważny jest tu kontakt z samym muzykiem, przekonanie jego. Możemy być pewni, że kiedy będziemy rozmawiać o takich rzeczach z menadżerem to trafimy na ścianę, co jest zrozumiałe, bo konsekwencją takiego projektu, jak ten z Fredem Herschem, jest konieczność zostania we Wrocławiu na trzy cztery dni. Żaden menadżer nie będzie chciał robić sobie takiego kłopotu, jak wyjęcie kilku dni z trasy.

Dave Liebman także przyjeżdża na kilka dni?

Tak, będzie we Wrocławiu przez 3 dni i będzie to jego jedyny europejski występ w duecie w tym okresie. Przylatuje specjalnie do nas! W tym konkretnym przypadku przez długi czas miałem do czynienia ze stanowczym odporem agenta, który kategorycznie odmówił przyjazdu na jeden koncert.

Czym pan go przekonał?

Nie przekonywałem wcale agenta, przekonałem Liebmana. Kartą przetargową okazał się Richie Beirach. Obydwaj dżentelmeni, jak wiadomo znają się od bardzo dawna, od końcówki lat 60. i razem stworzyli jeden z najznakomitszych duetów w nowoczesnym jazzie. Słyszałem zresztą ciekawą historię ich wspólnego działania. W tamtym czasie Liebman miał loft na 90 Ulicy. Pod nim mieszkał Chick Corea, a na parterze Dave Holland. Oni razem sobie w tym lofcie grywali i wtedy, podczas muzykowania poznali się z Beirachem. Potem historię już znamy - Lookout Farm potem Quest – bardzo ważne zespoły tamtych lat. No i gdy wyjawiłem, że właśnie na taki duetowy koncert chciałbym ich zaprosić, w oczach Liebmana pojawił się taki błysk, że już wiedziałem, że się uda. Udało się na tyle, że przyjeżdżają na Jazztopad razem z ekipą filmową, która będzie kręcić film dokumentalny o ich wrocławskim koncercie, ale nie tyko, bo obydwaj panowie poprowadzą także na miejscu warsztaty.

 

Co to jest 24 godzinny maraton jazzowy?

Zacznę od tego, że od kilku lat współpracuję z Zagłębiem Ruhry. Pięć lat temu, wraz z Nadin Deventer (dyrektorem jazzwerkruhr), założyliśmy platformę JazzPlaysEurope (www.jazzplayseurope.eu), której celem jest promocja młodych muzyków. Do tej platformy należy siedem europejskich państw.

Nie chciałbym, żeby festiwal był tyko sceną dla tych największych gwiazd, ale także dla twórców, którzy takiej dużej dobrej sceny bardzo potrzebują, żeby ze swoją muzyką zaistnieć, ale nie na zasadzie ‘supportu’ przed koncertami kilku słynnych gwiazd, ale w odrębnym koncercie, ot choćby tak, jak to było w ubiegłym roku z występem Nikoli Kołodziejczyka.

W tym roku ogłoszony został Sezon Kultury NRW (Nadrenii Północnej Westfalii) w Polsce. Jazztopad został zaproszony do tego przedsięwzięcia jako jedyny jazzowy partner i, jako że Nadine Deventer poproszona została o koordynację jego jazzowej strony właśnie z Polską, a my od pięciu lat ściśle współpracujemy, to robimy to razem. Ja z kolei nie chciałem żeby działo się to na zasadzie: zaprośmy pięć zespołów na jeden dzień na koncerty, a potem rozjedźmy się do domów. Ustaliliśmy, że będzie to maraton dwudziestoczterogodzinny. W sumie więc będzie to ok. 20 wydarzeń, nie tylko koncertowych, także różnych interwencji muzycznych, paneli dyskusyjnych wychodzących mocno poza salę koncertową. Niektóre nawet w prywatnych domach.

U pana w domu również?

U mnie akurat nie, ale znaleźliśmy kilka bardzo życzliwych osób, które chcą do siebie zaprosić artystów i słuchaczy na takie kameralne intymne, salonowe spotkania w centrum Wrocławia. Oprócz tego w księgarniach, kawiarniach. Całość jednak zacznie się rodzajem showcase’u muzyków niemieckich w Puzzlach i w Instytucie Grotowskiego, nie tylko muzyków zresztą, bo pojawią się także artyści audiowizualni. Na tę okazję m.in. Paweł Janicki i Gerard Lebik przygotowują specjalną instalację dźwiękową.

Mam nadzieję, że ten pomysł wypali. Bardzo zależy mi, aby z muzyką wychodzić do ludzi, pokazywać muzykę poza hermetyczną salą koncertową. Będzie też śniadanie jazzowe, spotkania z muzykami, dziennikarzami, z szefami festiwali. Nie wszyscy jeszcze potwierdzili przyjazd, ale m.in. John Cumming  - dyrektor London Jazz Festival będzie na pewno. Opanujemy więc w niedzielę centrum Wrocławia.

No a wielki finał w Filharmonii! Trzy koncerty: Invisible Change, pianista Oliver Mass jest jego liderem – to bardzo mało znany w Polsce artysta, ale znakomity jazzman, potem nowy kwartet Macieja Obary wraz z premierą jego najnowszej płyty i w końcu Uri Caine, którego przedstawiać nie potrzeba, a który napisał specjalnie dla nas sześć kaprysów na kwartet smyczkowy, perkusję i fortepian. Zagra je z Lutosławski Quartet. To będzie światowa premiera i spora przygoda jednocześnie, bo Uri należy do grona kompletnie nieprzewidywalnych kompozytorów!

Widział pan już partytury? Będzie jakaś wielka muzyczna dekonstrukcja?

Widziałem, i znam reakcję szefa kwartetu. Spotkaliśmy się po tym, jak Caine mu je przesłał i powiedział tylko…”wiesz, nie spałem pół nocy!”

 

No to pozostało nam jeszcze kilka słów o Laboratorium.

Tak, i tu znowu wracamy do platformy JazzPlaysEurope. Początkowo były to po prostu koncerty zespołów z krajów do niej należących, każdy z nas miał w tym zakresie doświadczenie, więc sprawa była prosta. Zespoły z Polski pojechały m.in. do Belgii. Potem po dwóch latach postanowiliśmy, że ciekawszym pomysłem byłoby jednak zorganizowanie Laboratorium. Wybraliśmy siedmiu muzyków, po jednym z każdego kraju. Po raz trzeci pojadą na próby z własną kompozycją i zagrają koncerty w każdym z krajów partnerskich. Pierwsze Laboratorium odbyło się w Dortmundzie w klubie Domicil, bodaj najważniejszym tamtejszym klubie, druga w Brugii w Belgii, w klubie De Werf, legendarnym miejscu, gdzie grali chyba wszyscy, a teraz przed nieco ponad tygodniem zakończyły się próby w Amsterdamie, no a potem będą koncerty, może także płyty. Bo to jeden z najważniejszych aspektów działania, aby była kontynuacja, aby te działania nie miały jednej odsłony i potem odkładamy rzecz na półkę.

28 stycznia odbędzie się koncert podsumowujący pięć lat istnienia JazzPlaysEurope we Flagey, w bardzo prestiżowej sali koncertowej w Brukseli. To będą trzy Laboratoria na jednej scenie. Ja sądzę, że ten projekt będzie się rozwijał, tym bardziej, że partnerzy są silni, każdemu na tym działaniu zależy bo zarówno w opinii jego twórców, jak i muzyków działa to bardzo dobrze. Tak więc wygląda droga festiwalu Jazztopad w zakresie promocji polskiej sceny jazzowej, którą obrałem kilka lat temu. I w tym miejscu pojawia się także wątek Take Five Europe.

Czym jest Take Five Europe?

To rodzaj unii pięciu europejskich festiwali: North Sea Jazz Festival, Molde Jazz Festival, Jazz Sous les Pommiers, London Jazz Festival i Jazztopadu. Początkowo Take Five Europe było projektem ograniczonym tylko do Wielkiej Brytanii. Kiedy rok temu powstał pomysł rozszerzenia go i dostałem zaproszenie przystąpienia do tego elitarnego grona, to pomyślałem, że jest to bardzo dobry kontekst dla Jazztopadu. Każdy z partnerów wybiera ok 40 muzyków, potem następuje burzliwy etap selekcji.  Ostatecznie wybranych zostaje dwóch z każdego kraju partnerskiego.

To niewiele!

Tak, ale ta selekcja jest połączona z bardzo żywą dyskusją. Nagrania wszystkich muszą być gruntownie przesłuchane, a decyzje bardzo mocno i szeroko uzasadnione. W efekcie wszyscy ci muzycy trafiają do świadomości i w pole zainteresowań każdego z dyrektorów festiwali. I już samo to jest bardzo ważne. Do drugiego etapu przechodzi ośmiu, potem kolejna selekcja. W końcu ta zwycięska dwójka, w tym roku jest to Maciej Garbowski i Maciej Obara, jedzie na tydzień do Wielkiej Brytanii do takiej pięknej farmy pod Londynem, gdzie nie ma zasięgu, nie ma Internetu, aby zdobywać nie tylko muzyczne szlify, ale także, po to aby uzbroić ich w wiedzę o tym jak działać w jazzowym środowisku Europy. Rzecz dotyczy m.in zagadnień marketingu, praw autorskich czy promocji. To jest tygodniowe, ale bardzo intensywne szkolenie. Tym bardziej widzę w tym przyszłość, że dla pozostałych szefów festiwali nazwiska polskich muzyków są kompletnie nieznane. Szef North Sea Jazz Festival zapytał mnie, jak to jest, że jakbym chciał zaprosić polskich muzyków do siebie to dowiedzieć mogę się tylko o Stańce, Możdżerze czy Wasilewskim, a reszta? Dostałem tutaj kilkadziesiąt nazwisk innych artystów i to są znakomici muzycy, a o nich nic nie wiadomo. Właściwie tylko John Cumming (London Jazz Festival) znał Macieja Obarę, ale to też dlatego, że był na tegorocznym showcasie w czerwcu. Idea w Take Five Europe jest taka, że tych 10 muzyków wystąpi na scenie każdego z partnerskich festiwali. 

Gdy poznaję trochę od kuchni pańskie działania, Jazztopad zaczyna jawić mi się jako bardzo droga impreza. Skąd bierze Pan pieniądze na takie przedsięwzięcia?

Tak, rzeczywiście może się wydawać, ale zadziwiająco jej budżet wcale nie jest bizantyjski. I to dzieje się, jestem tego pewien, dzięki nawiązywaniu osobistych relacji z muzykami. Rzecz nie w tym, że agencje doliczają sobie stosowną marżę, bo oczywiście tak musi być, ale w tym, że udaje się przekonać samych muzyków, że robimy zupełnie inny festiwal, inaczej podchodzimy do organizowania koncertów. Także w tym, że muzycy będą mieli chwilę oddechu, poznają np. młodą polską jazzową scenę przy okazji. Te negocjacje finansowe w związku z tym układają się dla nas bardzo często bardzo pomyślnie. Ja oczywiście nie mogę podać liczb, ale są one symboliczne. Gdybym ujawnił, jakie stawki otrzyma Dave Liebman za koncert i warsztaty, albo Fred Hersch za kompozycje i przyjazd do Wrocławia okazałoby się, że są to kwoty, za które polscy muzycy często nie chcą zagrać zwykłego koncertu.

Aż strach pomyśleć,m co będzie działo się na festiwalu w przyszłym roku, albo za dwa lata, kiedy festiwal będzie obchodził 10 lecie.

Mogę obiecać, że obydwie będą wyglądały co najmniej tak dobrze, jak poprzednie edycje, może szczególnie ta 10 edycja, ponieważ wówczas będziemy mieli już nową salę koncertową, Narodowe Forum Muzyki, a to w znacznym stopniu odmieni oblicze festiwalu, pozwoli zapraszać muzyków, których do tej pory nie byłem gotowy zapraszać. Przyszłość wygląda więc bezpiecznie i obiecująco. Ja planuję Jazztopad z dwuletnim wyprzedzeniem. Przyszłoroczny plan jest już w założeniach gotowy, budżet z grubsza określony, choć jeszcze nie dopięty na ostatni guzik. Mogę powiedzieć tyle, że w 2012 roku planuję wyjść poza Europę i Stany Zjednoczone. I plan jest, aby byłaby to Azja!