Własny „punkt słyszenia” - wywiad z Mateuszem Pliniewiczem

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Rozmawiamy kilka miesięcy po premierze debiutanckiej płyty kwartetu, którego jesteś liderem, pt. „Warsztat dźwięku”. Czy ten fakt zmienił wiele w Twoim życiu?

To dla mnie z pewnością moment przełomowy, do którego przygotowywałem się od dawna. Długi czas przysłuchiwałem się temu, co dzieje się na scenie muzycznej i szukałem na niej własnego miejsca. Teraz, dzięki tej płycie mogłem po raz pierwszy przedstawić się słuchaczom jako autor muzyki. Prezentuję na niej własny „punkt słyszenia” i melodie, które towarzyszą mi od zawsze, a które podchwycili koledzy z zespołu. Jestem szczęściarzem, że udało się zarejestrować i wydać te dźwięki.

„Warsztat dźwięku” to album live. W jednej z rozmów przed Waszym warszawskim występem powiedziałeś, że starasz się aby na koncercie materiał skomponowany względem tego niezaplanowanego, w pełni zaimprowizowanego, rozkładał się w proporcjach pół na pół. Skąd takie właśnie założenie?

W moim odczuciu to złoty środek, by zawrzeć w muzyce wszystko to, co już o niej wiemy, a przy tym pozwolić sobie na tworzenie nieprzewidzianych treści tu i teraz. Na wycieczkę w nieznane, z nowymi wątkami i bohaterami. To swego rodzaju zabawa, która towarzyszy nam jako zespołowi od lat i muzycznie mnie satysfakcjonuje. Dobrym przykładem są utwory „Rico Intro” i „Rico”, zbudowane właśnie według tej zasady. Pierwszy jest improwizowaną impresją, drugi – wykonaniem zapisanej kompozycji. Wierzę, że jest to równie atrakcyjne tak dla słuchaczy, jak i dla nas, którzy w trakcie koncertu przekształcamy pewien szkic w obraz.

Wydaje się, że szczególnie bliskim partnerem muzycznym jest dla Ciebie Nikola Kołodziejczyk. Z czego wynika, w Twoim poczuciu, to Wasze dobre porozumienie artystyczne?

Nikola to postać wyjątkowa. Prawdziwy człowiek renesansu, wszechstronnie uzdolniony. Do tego bardzo pracowity i wymagający, a także pomocny. W swojej głowie słyszy rozbudowany big band, potrafi wyrażać to w czasie rzeczywistym na fortepianie, ma tysiąc interesujących pomysłów na minutę, a przede wszystkim jest bardzo wrażliwy na dźwięki, które tworzą ci, z którymi gra. Słyszy wszystkich innych na scenie, reaguje błyskawicznie, akompaniuje, dialoguje, wspiera. Jego zespół Stryjo jest tego świetnym przykładem. I taka koncepcja muzykowania jest mi bardzo bliska.

 

Robisz wrażenie osoby skromnej, może nawet nieco wycofanej. Jak się czujesz jako lider?

Nie chce być sędzią we własnej sprawie. Mogę jedynie wyrazić radość z tego, że mam zespół, który słucha się nawzajem i nie muszę używać łokci, by znaleźć w nim swoje miejsce. Cieszę się, że bez autorytarnych „rządów” w kwartecie mogę grać moje kompozycje. Zarówno wcześniej wspomniany Nikola, jak i kontrabasista Marcin Jadach oraz perkusista Szymon Madej to artyści najwyższej próby, dla których muzyka jest najważniejsza. Potrafią służyć tej Pięknej Pani, a nie się nią wysługiwać.

Zwróciłem również uwagę, że masz dystans do używania określenia „jazz” wobec tego, co robisz. Wolisz łączyć to słowo z muzyką amerykańską. Mógłbyś rozwinąć tę myśl?

To pojęcie staram się rezerwować dla dokonań artystów żyjących i tworzących w tamtej części świata. Wiele razy słyszałem, jak perkusista Marvin „Smitty” Smith, wypowiadając słowo „jazz”, miał na myśli coś znacznie głębszego niż dwunastotaktowa forma wypełniona improwizacją na saksofonie czy używanie specyficznych słów typu „cat” czy „gig”. Ze względu na szacunek, jakim darzę autorytet „Smitty'ego”, wolę mówić, że gram muzykę improwizowaną.

Występujesz z nim w zespole Deana Browna. Czy słusznie zdaje mi się, że trasy koncertowe z tym gitarzystą były dla Ciebie bardzo przydatne między innymi właśnie jeśli chodzi o nabycie większej pewności siebie?

Moment, w którym słyszy się z ust artysty tej klasy co Dean Brown słowa „keep going” czy „give me more”, to najlepsze co może przytrafić się muzykowi! Kiedy dzielisz scenę z kimś takim, nie ma już czasu na rozmyślanie o pewności siebie. Chce od ciebie „więcej”, więc stajesz na głowie by dać z siebie wszystko i znaleźć sposób, by potem usłyszeć „good job” i „well done”. W tym roku ukazała się płyta Deana pt. „RoLaJaFuFu”, na której można usłyszeć kilkunastu muzyków – m.in. Dennisa Chambersa, Hadriena Ferauda, Gary'ego Husbanda, Bernarda Maselego, a wśród nich jestem i ja. Właśnie wróciliśmy z trasy promującej album. Już ćwiczę i przygotowuję się do kolejnej!

 

Jak opiszesz te doświadczenia z Brownem i artystami, z którymi dzielisz scenę w jego grupie?

Te doświadczenia to spełnienie marzeń: kontakt z mistrzami w najlepszych okolicznościach. To świetna szkoła i przestrzeń, w której można wzrastać zarówno na scenie, jak i poza nią. Znam zresztą ten zespół „od kuchni”, ponieważ na pierwszą trasę pojechałem jako drugi kierowca i backliner. Obserwowałem świat, który chciałem odkrywać, być w nim i grać. Wtedy między innymi ustawiałem perkusję Smitty'emu, na którą składało się pięć tomów, podwójna stopa, siedem blach, dwa hi-haty i trzy cowbelle. (śmiech)

Jak to się stało, że w takim charakterze się tam znalazłeś?

W 2013 roku Bernard Maseli, który był już w zespole Deana, został poproszony przez niego o pomoc w znalezieniu kogoś do obsługi technicznej jego trasy po Europie. Bernard szybko skojarzył fakty, że lubię prowadzić i w tamtym momencie nie miałem nic specjalnego do roboty. Zadzwonił do mnie i najpierw zapytał, czy znam kogoś, kto mógłby się tym zająć. Odpowiedziałem, że odezwę się jak ktoś przyjdzie mi na myśl. Ale kilka minut później Benek zadzwonił ponownie i z drżeniem w głosie zapytał, czy ja bym tego nie mógł zrobić. Niezręcznie mu było proponować mi ten rodzaj pracy, wiedząc, że gram. Znamy się dobrze choćby stąd, że byłem jego studentem na Akademii Muzycznej w Katowicach, a także członkiem koncertowego zespołu Maseli On The Road. Jednak na koniec rozmowy, kiedy stwierdziłem, że mogę spróbować, dodał tylko: „Zabierz skrzypce. Nic nie obiecuję, ale na pewno nie pożałujesz”. (śmiech) Tak oczywiście zrobiłem. Pod koniec trasy Dean powiedział, że chce usłyszeć jak gram i wystąpiłem w dwóch utworach na koncercie w Berlinie. Na kolejnej trasie, jesienią tego samego roku, Dean przedstawiał mnie publiczności jako „special weapon” i zapraszał do zagrania czterech utworów. A w trakcie następnej serii koncertów byłem już w regularnym składzie zespołu, z czego jestem bardzo dumny! Potem odbyły się nagrania, a ostatnio trasa promująca płytę. Ciesze się, że w ten sposób mogłem zrealizować coś w rodzaju własnego „american dream”. (śmiech)

 

Domyślam się, że poza samymi względami artystycznymi była to także okazja do zobaczenia oddziaływania muzyki w jeszcze szerszym kontekście niż dotychczas mogłeś tego doświadczyć.

Z całą pewnością tak. Wspólne podróżowanie to doskonały czas na to, by zobaczyć jak funkcjonować, aby nie tracić niepotrzebnie energii. Co jeść. Jak wykorzystywać każdy moment na rozwój. Wspólne słuchanie płyt czy rozmowy o największych, z którymi ci muzycy pracowali, to swoista lekcja historii jazzu z pierwszej ręki, nie do przekazania w książkach. Na scenie z kolei, gdy obserwuje się tej klasy wykonawców, profesjonalizm łączy się z kreatywnością i otwartością. Solidny, muskularny groove „Smitty'ego” w zestawieniu z pomysłowością, muzykalnością i łatwością gry basisty Linleya Marthe'a sprawia, że czujesz się jak w podróży w kosmos! (śmiech) Do tego Bernard na kacie (elektryczny wibrafon malletKAT – przyp. red.) „podpalający” brzmieniem, rytmiką, harmonią i uśmiechem. Wtedy się chce, aby ten lot trwał bez końca! A Dean, niczym kapitan statku, kontroluje parametry lotu, raz na jakiś czas z całą mocą przyspieszając!

 

Czego nauczył Cię sam Brown, co Ci pokazał – jako lider, kompozytor, a także promotor własnych działań?

Brown jest dla mnie człowiekiem, który pokazuje jak powinien funkcjonować dzisiejszy artysta. Ma własne historie do opowiedzenia, oryginalne brzmienie, pomysł na muzykę i barwne kompozycje. Dobiera różnorodnych partnerów, którym powierza realizację jego zamysłu w nieszablonowy sposób. Będąc uznanym instrumentalistą i pedagogiem, a także promotorem, pokazuje również jak ważne jest, by dbać o swój wizerunek również poza sceną. Mam na myśli prowadzenie aktywnej działalności w mediach społecznościowych. Fakt, że jego ostatnia płyta została przygotowana i wydana dzięki akcji crowdfundingowej w internecie, mówi sam za siebie.

Czy masz poczucie, że współtworzysz obecnie nową falę polskich improwizujących skrzypków?

Mam nadzieję, że tak. Cieszę się, że należę do pokolenia takich muzyków, jak Mateusz Smoczyński, Adam Bałdych, Bartosz Dworak, Dominika Rusinowska, Michał Zaborski, Dominik Bieńczycki, Tomasz Chyła, Stanisław Słowiński, Jasiu Gałach, Maciej Afanasjew czy Łukasz Czekała. 

Jak sądzisz, jakie jest źródło tego zjawiska – o ile zasadne Ci się wydaje mówienie o nim?

O tym zjawisku po raz pierwszy usłyszałem po wspomnianym koncercie w Berlinie. Jeden ze słuchaczy powiedział do mnie wtedy: „Skrzypkowie jazzowi z Polski to świetny towar eksportowy”. To nobilitujące. Mam nadzieję, że wszyscy na tej fali daleko wypłyniemy. A jeśli chodzi o źródło tego zjawiska, to sądzę, że wynika ono z dostępu do największych przedstawicieli tego instrumentu – osobiście bądź poprzez ich nagrania. Dla mnie najważniejszym jest oczywiście mój profesor Henryk Gembalski, ale wielki wpływa wywarli na mnie także Zbigniew Seifert, Michał Urbaniak, Maciej Strzelczyk czy Krzesimir Dębski. To nasza ekstraklasa skrzypiec! Fenomenalni artyści!

Zbliża się koniec roku. O czym już wiesz, że przyniesie Ci nadchodzący 2017.?

Czeka mnie trasa z moim kwartetem promująca płytę „Warsztat dźwięku”. Przygotowania już trwają i wkrótce, mam nadzieję, przedstawię konkretne informacje. Ponownie będzie też okazja do współpracy z Deanem Brownem. Mam nadzieję, że nadchodzący rok będzie równie udany co 2016. Że nie zabraknie nowych wyzwań artystycznych oraz spotkań z ludźmi pełnymi pasji – słuchaczami i muzykami.

Tego zatem Ci serdecznie życzę. Dziękuję za rozmowę!