Szukając jazzu w nieoczekiwanych miejscach - rozmowa Gregory Porterem

Autor: 
Piotr Jagielski

Wielu muzyków narzeka, że jazz przestał być muzyką protestu. Roger Daltrey, wokalista The Who, mówił niedawno, że rock - uznawany przecież za muzykę buntu - zestarzał się, a jego rolę społeczną przejął hip-hop. Czy jazz ma przed sobą przyszłość?

Gregory Porter: Jak najbardziej. Styl, wizerunek i cel jazzu sprawia, że ta muzyka może w każdej chwili dokonać nagłej wolty, przewartościować się, całkowicie odmienić. Wszystko zależy od artysty lub jego publiczności. Są tacy, którzy rozważają obecną sytuację polityczną i społeczną w Stanach Zjednoczonych i na świecie. Młodzi ludzie wyrażają swoje obawy i lęki w hip-hopie. Ci sami ludzie szukają dla siebie języka artystycznego wyrazu także w jazzie. Łączą jedno z drugim. To ten sam rodzaj ekspresji, choć przy użyciu innych narzędzi.

Czy nie dzieje się coś podobnego do tego, co stało się z pięściarstwem w wadze ciężkiej? Nagle przestała być atrakcyjną drogą kariery. Młodzi ludzie wybierają inne dyscypliny. Ci, którzy kiedyś być może odnaleźliby w jazzie przestrzeń dla samych siebie, dziś idą w kierunku innych gatunków muzyki?

G. P.: Szukamy jazzu tylko w jazzowym kontekście - w big-bandzie, albo gdy włączamy jazzową rozgłośnię radiową. Ale to przecież nie jedyne miejsca, w których żyje jazz. Czy jazz to tylko swing albo kontrabasowy walking? Nie ma potrzeby wykopywania hip-hopu, rocka czy funku z naszej przestrzeni tylko dlatego, że nie podąża pewnymi ścieżkami, nie przechwytuje pewnych schematów - a to jest właśnie jazzowe nastawienie do sztuki. Bo jeśli tak, to co zrobimy z Eryką Badu, , Mary J. Blige, Davidem Bowie i Stingiem? To, co robią niesie w sobie element, związany z jazzem: wszyscy oni wychodzą poza tradycyjny kontekst tego, jak muzyka, którą grają - rock, soul czy cokolwiek innego - zwykła brzmieć. Dzięki temu wzbogacają całą muzykę. Słuchacz jazzu powinien być może być nieco bardziej otwarty na kierunki, w jakich tego jazzu szuka. Może się okazać, że znajdzie go w zupełnie nieoczekiwanych miejscach.

Czy jazz zamienił się już amerykańską muzykę klasyczną?

G. P.: To oznaczałoby, że jest już zimny, nic więcej z siebie nie wyda, możemy tylko odgrywać klasyczne kompozycje w bezmyślnym zachwycie, szacunku dla "klasyki". A jazz ma w sobie jeszcze sporo życia i wiele do powiedzenia. Konieczne jest poszerzenie myślenia o instrumentalnym i wokalnym jazzie. Gdy myślimy o jazzie, nadając mu nazwę i szufladkę, łatwiej nam się myśli o kilku powszechnie uznanych jako "klasycy" artystach, jak Davis, Brubeck czy Coltrane. Oni decydują dla nas, czym jest jazz. Ale jeśli jazz to Ella Fitzgerald...

...To już niekoniecznie Ornette Coleman.

G. P.: Właśnie. Ale jeśli posłuchasz Arethy Franklin albo Elli Fitzgerald nie jako wokalistki, a np. saksofonu albo trąbki - nagle usłyszysz jazz. Decyduje skala otwartości na inne rzeczy, niż te do których jesteśmy już przyzwyczajeni i w których jest nam miło i ciepło, Dlaczego jest to tak dziwne dla wielu ludzi, że po prostu wchodzę do sąsiedniego pokoju i wykorzystuje to, co tam znajdę we własnej muzyce? Gospel, blues, soul, jazz - wszystkie te gatunki dorastały pod tą samą strzechą. Nawet nie w tej samej okolicy, a w tym samym domu!

Czy mamy obsesję na punkcie katalogowania muzyki?

G. P.: Mamy obsesję na punkcie katalogowania sztuki, polityki,  całego naszego życia. Popatrz na Motown i ich brzmienie. Przecież cała ta muzyka - całej swej różnorodności - została zagrana przez tych samych ludzi, The Funk Brothers. Te wszystkie przeboje grali muzycy z jazzowym wykształceniem. Oni odwalali całą robotę podczas sesji nagraniowych w Detroit. Grali muzykę, która stanowiła mieszankę jazzu, bluesa, funku i soulu. Definicje są dla tych, którzy definiują, ale nie dla tych, którzy im podlegają. Ludzie spierali się, mając różne wizje tego, kim jest Miles Davis. A Miles Davis po prostu robił swoje. Mam nadzieję, że młodzi artyści nie przejmują się nadmiernie tym, co powie krytyk.

Ale młody artysta potrzebuje jeść, płacić czynsz. A często nie ma nawet gdzie występować.

G. P.: Dziś śpiewam przed dużymi widowniami i czasami myślę sobie, że jeszcze parę lat temu śpiewałem przez 4 godziny we wtorkowe wieczory w malutkim klubie w Harlemie za 35 dolarów. Tym samym głosem. A może wówczas nawet lepszy, mocniejszy. Ludzie mogli przyjść i posłuchać za darmo. Musieli tylko kupić piwo za 3 dolary i mogli siedzieć całą noc. Jestem przecież tym samym śpiewakiem. Nie miałem jeszcze wtedy wielu własnych piosenek, ale śpiewałem całkiem dobrze. Naprawdę kochałem tę pracę, choć przecież nie utrzymywałem się z tych 35 dolarów. Nie mogłem za nie zapłacić czynszu ani zjeść obiadu. Musisz mieć w sobie pasję i miłość do tego, co robisz, żeby powiedzieć sobie: tak, zrobię to za 35 dolarów za noc. Zrobię to niezależnie od tego, czy przyniesie mi to sukces i majątek, czy porażkę i ubóstwo.