Sarah McKenzie – moim domem jest muzyka

Autor: 
Marta Jundziłł

Sarah McKenzie to australijska wokalistka i pianistka, której muzyka jest jak podróż  do czasów Oscara Petersona, Herba Ellisa i Raya Browna. Piękne, klasycznie swingujące aranżacje z głębokim urzekającym wokalem nie mogą się nie podobać, więc się podobają. Przed jej koncertem w Warszawie udało mi się porozmawiać z nią o życiu muzyka w Australii, jazzowych standardach i o muzyce, która może być jednocześnie domem.

Jesteś z Australii, studiowałaś w Stanach Zjednoczonych, teraz mieszkasz w Londynie. Gdzie czujesz się najlepiej? Gdzie jest Twój dom?

Moim domem z pewnością jest Australia. Urodziłam się w Melbourne, wychowywałam się tam i to miejsce jest mi najbliższe. Z drugiej strony moim domem jest muzyka, więc czuję się dobrze wszędzie tam, gdzie mogę ją wykonywać i z nią obcować. Teraz mieszkam w Londynie, ale wiem, że muzykę mogę zabrać wszędzie.

Jaka jest Twoja następna destynacja?

Nie jestem jeszcze pewna, gdzie będę mieszkać w najbliższym czasie. Być może uda mi się przeprowadzić do Stanów Zjednoczonych. Jeśli nie Stany, to na pewno jakieś państwo w Europie.

Australia nie jest łaskawa dla muzyków jazzowych?

Nie, to nie tak. Jazz jest całkiem popularny w Australii, ale to jednak cały czas muzyka niszowa. Ciężko byłoby mi się utrzymać wyłącznie z grania i śpiewania. Australia ma tylko 24 miliony mieszkańców, Europa 740 milionów. W zwiazku z tym, w Europie jest znacznie więcej odbiorców, a co za tym idzie projektów. Łatwiej  się też rozwijać i muzycznie udzielać.

Czym jest dla Ciebie Paryż? Dlaczego swój ostatni album zatytułowałaś „Paris in the Rain”?

Do Paryża przyjechałam po studiach w Berklee College of Music  i zakochałam się w tym mieście. Jest takie inspirujące, mocno związane z historią. To dla mnie niesamowite mieć styczność z tymi samymi budynkami, z jakimi styczność mieli ludzie tysiąc lat temu. Musisz pamiętać, że Australia z której pochodzę to młody kraj, został odkryty w 1770 i być może dlatego tak wielkie wrażenie robią na mnie miejsca związane z historią. Paryż z pewnością do nich należy. Album „Paris in the Rain” to wyraz mojej miłości do tego pięknego miasta.

„Paris in the Rain” to płyta pełna standardów. Zastanawia mnie, dlaczego ludzie wciąż chcą ich słuchać, a muzycy wciąż od blisko stu lat chcą je wykonywać?

To wynika z jakości tych kompozycji. Twórcy tacy jak Cole Porter, czy Irving Berlin pisali genialne utwory. Wyróżniały je piękne melodie i dobra harmonia, ale także świetne słowa. Standardy to również osobiste historie. Ludzie ciągną do tych historii. Chcą mieć też kontakt z muzyką jakościową, a standardy to naprawdę mistrzowskie utwory pod każdym względem. Dlatego przetrwały.

A jaki jest Twój ulubiony standard?

Ciężko wybrać jeden, to dość chyba niemożliwe się zdecydować. Ale jeśli musiałabym wybrać, to chyba „Take The A Train” – Duke’a Ellingtona.

Czy czujesz się bardziej piosenkarką niż pianistką?

W moim przypadku jedno wypływa ściśle z drugiego. Jeśli myślisz o koncercie Oscara Petersona oczekujesz świetnej pianistyki, dobrego grania instrumentalnego. Jeśli idziesz na koncert Elli Fitzgerald – idziesz tam dla jej wokalu. Jeśli natomiast idziesz na mój koncert, to oczekujesz śpiewu, grania na fortepianie, komponowania nowego materiału i nowych aranżacji standardów. Cieszę się, że mogę dać publiczności aż tyle od siebie.

Czy myślałaś, by kiedyś nagrać wyłącznie instrumentalny album?

Na „Paris in the Rain” znalazł się jeden taki numer – “Road Chops”, moja własna kompozycja i aranżacja. Dorastałam słuchając muzyki tria Oscara Petersona, więc muszę przyznać, że jazz instrumentalny jest mi chyba najbliższy. Nie wykluczam, że w przyszłości zrobię coś takiego.

Kiedy słucha się Twojego dorobku, trudno nie porównać Twojej muzyki do Diany Krall...

Hm, sama nie wiem. Myślę, że gdybym miała inny kolor włosów, podobieństwo nie byłoby aż tak uderzające i nie porównywano by nas, tak często. Bardzo ją lubię, robi świetną robotę i jest wielką artystką, ale ja staram się skupiać bardziej na komponowaniu i moich aranżacjach. To chyba nas odróżnia.

Powiedziałaś o swojej fascynacji Oscarem Petersonem. Czy słuchasz też współczesnych twórców? Kto Cię inspiruje?

Raczej nie. Inspiruje się raczej muzykami jazzowymi, którzy już niestety odeszli. Uwielbiam Raya Browna, Billa Evansa, Billa Harrisa I Duke’a Ellingtona. Ci muzycy potrafili przekazać tyle radości i entuzjazmu. Ich swing nakręcał, poprawiał nastrój. W dzisiejszej muzyce jazzowej, według mnie brakuje tej radości.

Jak czujesz się wobec swoich poprzednich płyt: „We Could Be Lovers” i „Close Your Eyes” ?

Ostatnio słuchałam swoich pierwszych nagrań z moim menadżerem i byliśmy naprawdę zaskoczeni, jak bardzo inaczej brzmi ten materiał. Przede wszystkim, najbardziej odczuwalna jest zmiana... w moim głosie.  Na pierwszych płytach brzmię młodziej, teraz mój głos jest bardziej dojrzalszy i bardzo mi się to podoba. Druga rzecz, to stylistyka. Moje dwa ostatnie albumy: „Parins in the Rain” i „We Could Be Lovers” są konsekwentne stylistycznie. Wcześniejsze płyty, były mieszanką: muzyki latino, jazzu, a nawet popu – za dużo styli, jak na początek kariery. Bardzo się cieszę, że mogę obserwować takie zmiany w mojej twórczości. Nie mogę się doczekać co przyniesie następna płyta.