Sam już nie wiem czym jest komponowanie - rozmowa z Billem Frisellem

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Kiedy rozmawia się z Billem Frisellem można odnieść wrażenie, że po drugiej stronie siedzi ktoś, kto dopiero zaczyna swoją muzyczną karierę. Nie ma gotowych odpowiedzi na każde pytanie - a przecież przez ponad cztery dekady jego aktywności, odpytano go chyba z każdego aspektu jego dsiałalności. Jest bardzo skromny - jakby obok wszystkiego, co dotyczy jego kariery. Kiedy gratuluję mu piątej w karierze nominacji do Grammy dziękuje, ale zaraz dodaje, że właściwie sam nie rozumie zasad tego plebiscytu. - To dla mnie dość tajemnicza sprawa - mówi Frisell - Oczywiście jest mi niezwykle miło, że moja muzyka została zauważona, ale właściwie nie wiem kto dokonał tego wyboru i na jakiej podstawie. Nie wiele ma to wspólnego z samą muzyką.

Bo to właśnie muzyka sama wydaje się go najbardziej interesować - ale nie jako przedmiot rozmowy, tylko jako twórczy akt: bycie w świecie, w którym nazwy, kategorie, szufladki, są zbędne, a jednocześnie nieprzerwanie trwa w nim rozmowa. 
- Przez całe moje życie najważniejsza był właśnie ten dialog, w którym dowiadywałem się na czym polega życie - mówi Frisell - To trudne do opisania. Rozmowa między muzykami, rozmowa z publicznością. To taka ciągła ewolucja.

Pytam więc o ostatnie, dość nietypowe przedsięwzięcie z udziałem gitarzysty: „Koncert na improwizatora i orkiestrę” - utwór zamówiony przez Seatle Symphony Orchestra u Wayna Horvitza. Tytułowym improwizatorem był właśnie Bill Frisell.

- Wayne Horvitz to jeden z moich najdawniejszych przyjaciół, a mam wrażenie, że z upływem czasu staje się coraz świetniejszym kompozytorem. To była dla mnie dość niezwykła sytuacja bo zostałem pozostawiony samemu sobie, w otoczeniu orkiestry. Moim zdaniem było improwizować. Z miejsca złapaliśmy też świetny kontakt z dyrygentem - Ludoviciem Morlotem. Podczas koncertu stałem tuż obok niego i czułem tę chemię, jakbyśmy od dawna grali w jednym zespole, podczas gdy w rzeczywistości ja mogłem po prostu grać co chciałem, a on stał na straży partytury i całej orkiestry. Mam nadzieję, że uda się zarejestrować ten materiał, ale nie jest to proste, z tak wielkim składem.

Warto dodać, że to właśnie na zamówienie Seatle Symphony i pod batutą Ludovica Morlota  nagrany został jeden z najgłośniejszych ostatnio utworów symfonicznych - nagrodzony Pulitzerem i Grammy - „Become Ocean” Johna Luthera Adamsa.

Frisell podchodzi jednak do wszystkiego z dystansem: Nie działam podług jakiegoś długofalowego planu. To może śmieszne, ale większość projektów po prostu się wydarza, w wyniku różnych zbiegów okoliczności. Nigdy nie wiem kiedy uda się zarejestrować i wydać jakiś muzyczny projekt.

Tak było również z „When you wish upon a star” - najnowszym albumem gitarzysty. Pierwszą wprawką do tego przedsięwzięcia była rezydencja artystyczna gitarzysty w SF Jazz Center w San Francisco.

- Postanowiłem, że połączę ze sobą różnych muzyków, z którymi pracowałem na przestrzeni lat, a którzy dotąd się ze sobą nie spotkali. Tak właśnie spotkaliśmy się z Petrą (Haden), Eyvindem (Kangiem), Thomasem Morganem i Rudym (Roystonem). Podczas koncertu graliśmy to, na co mieliśmy ochotę - co akurat miałem pod ręką. Byliśmy z tego spotkania bardzo zadowoleni. Rok później dostałem propozycję z Jazz at Lincoln Center bym zagrał program z jakimś motywem przewodnim. W ten sposób powstał pomysł by ten nowy kwintet spotkał się ponownie, a skoro i tak graliśmy wcześniej różne tematy filmowe - zbudujmy z tego cały program. Po koncercie nagranie zaproponowało Okeh - i tak powstała ta płyta.

Płyta to dla mnie jednak nie koniec tego projektu - wprost przeciwnie. Praca nad tym materiałem stała się, jak mówi Bill Frisell - projektem badawczym.

- Szczególnie cenne jest w nim dla mnie to, że mogę głęboko pochylić się nad tymi świetnymi filmowymi kompozycjami. A przecież lwia część muzyki, w jakiej wyrosłem trafiała do mnie z dużego albo szklanego ekranu.

Na płycie znalazły się motywy muzyczne m.in. z filmu "Zabić Drozda" - z nagrodzonym Oscarem Gregorym Peckiem w roli głównej, oraz muzyką Elmera Bernsteina nagrodzoną Złotym Globem - "Psychozy" Alfreda Hitchcocka z muzyką Bernarda Herrmanna (autora ścieżki dźwiękowej do "Obywatela Caine'a" czy "Taksówkarza") - czy "Pewnego razu na dzikim zachodzie" - z muzyką Ennio Morricone. 

- Im jestem starszy, coraz trudniej jest mi oddzielić moje własne, nowe pomysły od muzyki, którą gdzieś kiedyś usłyszałem. Sam już nie wiem czym jest komponowanie: ile w tym tworzenia a ile przypominania sobie muzyki, która gdzieś już we mnie tkwi - dodaje Frisell - Gram bardzo wiele muzyki innych twórców - teraz rozmawiamy o muzyce filmowej a gram przecież jeszcze muzykę Johna Lennona. Aaron Copeland, Morton Feldman, Charles Ives bardzo mnie inspirują. Kiedy uczę się jakiegoś nowego utworu, jeśli robię to dostatecznie dobrze, wtedy ta muzyka staje się jakby moją własną. Powtarzam dany utwór wiele, wiele razy, aż wchodzi mi w krew. Potem o nim zapominam i a w pewnej chwili on sam pojawia się w sposób bardzo naturalny. Jeśli z takim podejściem przychodzi do grania każdy członek zespołu, że muzyka wychodzi nie z partytury, ale z wnętrza każdego z muzyków, wtedy wydarzają się piękne rzeczy.