Piotr Chęcki: „Muzyka to dla mnie forma terapii”

Autor: 
Marta Jundziłł

Saksofonista Piotr Chęcki na naszą rozmowę przychodzi w ortalionowej, żarówiaście zielonej kurtce. Kiedy zwracam na nią uwagę, dodaje, że kupił ją niedawno za 4 zł. Na kolejne pytania odpowiada równie naturalnie. I nic w tym dziwnego. W końcu siła trójmiejskiej sceny jazzowej tkwi właśnie w beztrosce i swobodzie.

Czy jazz w Trójmieście był zawsze tak popularny, jak dziś?

Jazz w Trójmieście był od zawsze. Raz bardziej, raz mniej popularny, ale zawsze można było znaleźć kogoś, kto robił tu ciekawą muzykę. Co innego ze społecznością jazzową. Według mnie, w dzisiejszej muzyce wcale nie chodzi o to, by robić konkretne projekty, ale żeby budować twórczą społeczność. Jeśli chodzi o tego typu grupę – jeszcze kilka lat temu w Trójmieście nie było jej wcale. Cieszę się, że muzyka, którą tworzymy razem z trójmiejską ekipą, buduje tego typu kreatywną społeczność. Na nasze koncerty ludzie przychodzą nie tylko dla samej muzyki. To oczywiście też jest bardzo istotne, ale dla mnie ważniejsze jest, by spotkać się w twórczy sposób, porozmawiać na dany temat, otworzyć się na nowość.

Okazję do takich spotkań, wraz z Twoimi kolegami z zespołu Algorhythm stworzyliście już kilka lat temu, w gdańskim pubie – Lawendowa 8, gdzie swojego czasu graliście cykliczne koncerty pod szyldem Algojamów.

Przede wszystkim chodziło nam o to, by mieć gdzie grać. Stwierdziliśmy, że Lawendowa to fajne miejsce z dobrą energią do zrealizowania takiego pomysłu i pokazania naszej muzyki publiczności. Z czasem zaczęliśmy grywać tam co czwartek. Przez ten czas bardzo dużo się tam nauczyliśmy. Co tydzień musieliśmy grać, sprawdzaliśmy więc różne efekty, nowe pomysły, dzięki czemu muzyka szła cały czas do przodu. Czasami nie chciało mi się wchodzić na scenę, pewnie ze względu na tę cykliczność, ale niechęć zawsze znikała już po pierwszym zagranym dźwięku. Za każdym razem było warto.

Nie przeszkadzała Wam pubowa atmosfera? Głośne rozmowy, pijani ludzie?

Chyba nikt z nas o tym nie myślał. Nie chcieliśmy być jakimiś gwiazdami wieczoru, które zabiegają o uwagę wszystkich zgromadzonych. Chcieliśmy grać. W całym tym pubowym tłumie zawsze znalazł się ktoś zainteresowany, a z czasem ludzie zaczęli przychodzić bezpośrednio dla naszej muzyki. Nie możemy jednak zapominać, że to pub i ludzie zachowują się tu różnie. Raz zdarzyło się, że w trakcie koncertu jedna pijana dziewczyna, weszła na scenę i zaczęła tańczyć na środku. Takich rzeczy się nie zapomina (śmiech).

Jak rosnąca popularność wpłynęła na Twoje życie codzienne?

Personalnie nie odczuwam tego za bardzo, a właściwie — w ogóle. Cały czas jestem takim samym gościem, jakim byłem 5, 6 lat temu. To wszystko dzieje się trochę poza mną. Nie mam żadnego managera, nie zmienił się też styl mojego życia, czy sposób koncertowania. Zwyczajnie wsiadamy z chłopakami do fury, zatrzymujemy się na stacji, kupujemy piwo, palimy papierosy, jedziemy dalej, gramy muzykę, wracamy. Jesteśmy normalnymi kolesiami. Jedyna rzecz, która się zmieniła to liczba ludzi na koncertach. I to daje prawdziwego kopa do dalszego działania. Dzięki pełnej sali mam ciarki na plecach, czuję się w pełni szczęśliwy. Tak naprawdę to od publiczności czerpię najwięcej energii. Nie mogę się doczekać, kiedy z kwintetem Tomka Chyły będziemy koncertować w Azji,dla dużej publiczności. Będzie moc.

Jak radzisz sobie z tym, że grasz w tylu zespołach w jednym czasie?

Świetnie, choć bywa różnie. Grając w jednym zespole zanudziłbym się na śmierć. Dzięki temu, że mam okazję współpracować z tyloma ludźmi, czuję się trochę tak, jakbym był aktorem teatralnym. Wcielam się w różne postaci, które pomagają mi odnaleźć własny język i wypracować swój styl nie tylko w graniu, ale także w myśleniu.

A który z Twoich obecnych projektów pochłania Cię najbardziej?

Teraz zajmuję się rzeczami, które nieco odbiegają od konwencji stricte jazzowej. Najnowszy pomysł to zespół delay_ok. W skład zespołu wchodzą perkusista Jacek Prościński, Szymon Burnos na klawiszach i ja. Razem pozwalamy sobie na zabawę formą, gramy elektronikę, jazz, cokolwiek. W ten sposób powstaje zupełnie nowa konwencja, która bardzo mi odpowiada. Zero muzycznych zahamowań.

Dużo eksperymentów?

Tak. Ostatnio doświadczam tego, że wszystkie rzeczy, które nas otaczają, mogą być źródłem niesamowitych dźwięków. Na przykład: nasz teaser dla delay_ok, który niedawno wrzuciliśmy do sieci, nagrywałem na kompletnie zepsutym saksofonie sopranowym bez ustnika. Nagraliśmy już dwa single, które niedługo się ukażą i cały czas pracujemy nad materiałem. Z kolei wraz ze składem Nene Heroine gramy bardziej alternatywnie, post-rockowo.

Druga płyta Algorhythmu, pt. „Mandala”, w tym roku otrzymała nominację do nagrody Fryderyk 2018 w kategorii Jazzowy Album Roku.

Tak. Nominacja do Fryderyka była dla nas wielkim zaskoczeniem. Bardzo się cieszymy, że zostaliśmy zauważeni, to naprawdę świetna informacja. Choć muszę przyznać, że do rankingów i konkursów podchodzę z pewną rezerwą, bo nie są miarodajne. Nominacja do Fryderyków jest dla nas olbrzymim wyróżnieniem.

A jakie są dalsze plany Algorhythmu?

Nagraliśmy już materiał na trzeci album, który będzie zupełnie inny od poprzednich dwóch. Teraz czekamy na odpowiedni moment żeby zrealizować wszystkie nasze pomysły. Chcemy mieć czas na produkcję tej płyty.

Czy muzyka pozwala Ci wyrażać siebie w stu procentach? Czy angażujesz się w jakieś projekty pozamuzyczne?

Ostatnio, razem z chłopakami z delay_ok zaczęliśmy się interesować Ugandą. Na przykład, mało kto wie, że Dunstan Odeke to ugandyjski skoczek narciarski, którego rekordowy skok (będący jednocześnie rekordem zarówno Ugandy, jak i całej Afryki) wynosi 50 m (śmiech). Przy takich pozytywnie wykręconych historiach istnieje też druga strona: ponure rządy, bijatyki w parlamencie. Ludzie za wszelką cenę dążący do władzy i skrajna bieda. Podczas jednego ze spotkań z Szymonem i Jackiem doszliśmy do wniosku, że fajnie byłoby zrobić coś więcej niż muzyka. Nie w jakiś wywrotowy sposób, ale „po naszemu”. Wpadliśmy na pomysł, że zbierzemy pieniądze na zakup piłek dla dzieciaków z Ugandy i im w pewnym sensie dedykujemy album, który nazwaliśmy „Modern Uganda”. Powoli odkrywam, że dzięki muzyce można robić dużo dobrych rzeczy.

Nie brakuje Ci czasem czasu na realizację tych pomysłów?

Jasne, że tak. Ale muzyka to dla mnie forma terapii. Choć muszę przyznać uzależniającej. Uwielbiam jeździć na kolarzówce, lubię też czytać książki – ale bardzo często nie mam zwyczajnie, kiedy tego robić. Przez mój dom przewija się mnóstwo ludzi. Z jednej strony uwielbiam mój styl życia, ale z drugiej nie mam czasu dla samego siebie.

Ostatnio rozmawiałam z Emilem Miszkiem, który powiedział mi, że największa wartość trójmiejskiej sceny leży w poczuciu zespołowości. Zgadzasz się z tym?

Nie od dziś wiadomo, że twój pomysł w połączeniu z czyimś pomysłem jest podwójnie dobry, ma większą siłę. Z chłopakami, z którymi gram w Algorhythmie, w oktecie Emila Miszka, kwintecie Tomka Chyły, Nene Heroine, z delay_ok – nie ma złych dźwięków, bo wszystko tworzymy razem, wspólnymi siłami, wspieramy się i akceptujemy swoje pomysły. Poza tym spotykamy się nie tylko przy okazji wspólnego grania, ale też na co dzień. Nasze imprezy pełne są nowych pomysłów, inspiracji. Wzajemnie nakręcamy się do działania. Tak na przykład było z powstaniem Alpaka Records. Ktoś rzucił pomysł założenia własnego labelu. Pamiętam, że zacząłem się wtedy zastanawiać, czy to w ogóle wypali. Po jakimś czasie wróciliśmy do tematu i zaczęliśmy wcielać pomysł w życie. Dzisiaj mamy własne wydawnictwo, które nie jest może jakąś wielką machiną, ale cały czas rośnie w siłę.

Kim byłbyś, gdybyś nie mógł być muzykiem?

Dzisiaj, nie wyobrażam sobie innej możliwości. To jest wszystko, co mam. W tym momencie nie ma dla mnie nic ważniejszego niż muzyka.

A gdyby saksofon nie trafił do Twoich rąk?

Na pewno byłbym związany ze sztuką. Mógłbym malować, rzeźbić. Za dzieciaka, bardzo dużo malowałem, więc myślę, że łatwo byłoby mi pójść w tym kierunku. Mieszkałbym pewnie w jakimś squacie, miał wielką pracownię artystyczną.

Jak widzisz siebie za 10 lat?

Muszę grać. Nieważne czy na zepsutym saksie, czy na syntezatorze. Chcę działać w tym obszarze i robić dobrą muzykę.