Nieoczywiste piękno sztuki – wywiad z Anną Gadt

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
Jerzy Bartkowski (ficjalna strona Anny Gadt)

Anna Gadt jedna z nielicznych polskich wokalistek jazzowych, która postanowiła uczynić jazz nie jedyną inspiracją i tworzyć muzykę wymykającą sięprostym idiomom i podziałom. W tym roku wydała album z formacją Spontaneus Chamber Music. Z tej okazji przypominamy wywiad jakiego udzieliła nam trzy lata temu.

 

Przed kilkoma miesiącami światło dzienne ujrzała Twoja najnowsza płyta pt. „Renaissance”, nagrana z akordeonistą Zbigniewem Chojnackim i perkusistą Krzysztofem Gradziukiem. Jak się czujesz po jej wydaniu?


Jestem bardzo szczęśliwa, że płyta już jest dostępna, tym bardziej, że została wydana przez Hevhetię. Proces pracy nad nią nie był łatwy, długo dobierałam repertuar i myślałam nad jego ujęciem. Jestem zadowolona z tego albumu, utożsamiam się z nim w pełni, choć jestem przekonana, że płyta jest jedynie zapisem określonego momentu. Muzyka została, a ja mam nadzieję iść dalej – w dużej mierze jestem już pochłonięta kolejną płytą. Za dwa tygodnie wchodzę do studia ponownie, tym razem z moim kwartetem. Ale muzyka z „Renaissance” jest mi bliska choćby z tego powodu, że organizujemy teraz koncerty z tym materiałem. Chcę, by zetknął się on na żywo z publicznością, by zadziałał w takiej perspektywie.

Na albumie eksplorujesz swe zainteresowanie sztuką Renesansu. Czy ta epoka była Ci bliska od dawna, czy zgłębiałaś ją specjalnie na potrzeby płyty?

Zanim przystąpiłam do pracy nad albumem, znani byli mi oczywiście niektórzy kompozytorzy renesansowi, np. Thomas Tallis czy szczególnie fascynujący Carlo Gesualdo. Muszę jednak przyznać, że dopiero dobierając utwory na płytę oraz słuchając muzyki polskiej i europejskiej z tego okresu odkryłam, jak bardzo różnorodny i bogaty jest dorobek jej twórców! Wcześniej o wiele bliższy był mi Barok, do którego mam osobistą słabość choćby z tego powodu, że przez wiele lat grając na fortepianie, wykonywałam utwory Bacha. Do dziś używam też jego kompozycji do ćwiczeń głosu. Barok ma w sobie pewną matematyczność i logikę, ale pod nią kryje się metafizyka i odzwierciedlenie absolutu.

Skąd więc impuls, by cofnąć się do Renesansu?

Natknęłam się przypadkiem na utwór Wacława z Szamotuł „In te Domine Speravi”. Jego melodyka i zawarte w nim motywy tak bardzo nie dawały mi spokoju, że postanowiłam poszukać innych kompozycji z tej epoki. Ostatecznie skupiliśmy się na renesansowej muzyce polskiej, której jest bardzo wiele. Mam wręcz wrażenie, że jest ona wciąż nieodkryta i zbyt rzadko wykonywana. Fascynuje mnie w niej, jak bardzo jest inna od tego, czym żyjemy dzisiaj. Obecnie wszystko się przeinacza, dekonstruuje, obowiązuje ekshibicjonizm i pełna swoboda. Muzyka dawna z kolei jest formą zamkniętą, harmonijną, zorganizowaną i na swój sposób przewidywalną. Ciekawe, że wielu muzyków improwizujących chętnie odwołuje się do muzyki klasycznej odnajdując w niej pewien spokój i symbiozę. Po rewolucji przemysłowej nastąpiła zmiana w podejściu do harmonii i melodyki. Hałas, szum i dysonanse stały się tłem i ciągle obecnym elementem naszej przestrzeni życiowej, dlatego też zaczęły pojawiać się w muzyce komponowanej. Nasz „Renaissance” jest przełożeniem zasad ówczesnej muzyki na dzisiejszą estetykę, środki i przestrzeń, w której żyjemy. Posługiwanie się systemem dur i mol okazuje się zbyt ubogie i niemiarodajne w wypowiedzi człowieka XXI wieku.

Na Waszej płycie ów ład oraz szacunek do oryginalnych melodii są obecne, ale nie raz stanowią punkt wyjścia dla odważnych improwizacji. Mimo to, mam takie poczucie, utworom nie dzieje się krzywda: ani ich rdzeniowi kompozycyjnemu, ani podniosłości konfesyjnych tematów.

Cieszę się, że tak mówisz, bo między innymi o to mi chodziło. O takie ustawienie proporcji w naszych interpretacjach, aby to co skomponowane, niejako oczywiste, w umiejętny sposób łączyło się z improwizacją i nieplanowanym. Nie chciałam niczego niszczyć, lecz po prostu skomentować tę piękną muzykę swoim głosem, dialogując na jej temat ze Zbyszkiem Chojnackim i Krzysztofem Gradziukiem.

Czy wyobrażasz sobie koncertowanie z tym repertuarem w innym składzie?

Nie widzę takiej możliwości. Zależy mi na tworzeniu zespołu, aby dany materiał grać z tymi samymi muzykami, którzy brali udział w nagrywaniu albumu. To kwestia lojalności wobec nich i wobec siebie, ale również woli wspólnego grania i inspirowania się właśnie w takim gronie. Zbyszek i Krzysztof pięknie „mówią”muzyką, uwielbiam ich słuchać. Nie boją się przełamywać granic, nieustannie mnie zaskakują. Nie ukrywam również, że wiele się od nich uczę, a przy tym łączy nas zaufanie, które umożliwia wspólnie podejmować ryzyko.

 

Bezpieczeństwo ryzykowania?

Tak, coś w tym rodzaju. Są mi bliscy, nie boję się otwierać na ich pomysły ani oferować własnych, nieraz być może dziwacznych. Gdy zaproponowałam im nagranie płyty w takim składzie, nie zadawali pytań w stylu: „a kontrabas?”, tylko podążyli za ideą.

Na płycie obecny jest jeszcze jeden muzyk, choć nie zagrał na niej ani jednego dźwięku. To Barry Guy, któremu dedykowałaś utwór „Thanks God”.

W ten sposób symbolicznie dziękuję Guyowi za ogrom inspiracji, który mu zawdzięczam. Koncert prowadzonego przez niego London Jazz Composers Orchestra na festiwalu Ad Libitum w 2013 roku był wydarzeniem, które wywarło na mnie wielki wpływ. Skład zawierał kilkanaście wybitnych indywidualności. Nawiązała się między nimi silna relacja i napięcie odczuwalne przez słuchaczy. Uderzyło mnie spełnienie tych artystów, jedność zespołu. I nie chodzi mi nawet o samą muzykę, choć ta oczywiście zrobiła na mnie wrażenie, ale przede wszystkim o emocje, które wywoływali.
Czystość przekazu, wiarygodność i oddanie muzyce. Emanowali „osadzeniem” w życiu, spokojem, filozoficznym zrozumieniem i akceptacją dla całej złożoności człowieka. Wydali mi się wierni etosowi artysty, który spełnia się w całkowicie autorskiej sztuce. Ta ich postawa zrobiła na mnie ogromne wrażenie i zachęciła jeszcze bardziej do szukania własnego głosu w muzyce, bycia w niej blisko siebie.

Jesteś bliżej siebie, wykonując wokalizy czy śpiewając teksty?

Czuję się lepiej w wokalizach, choć staram się je niejako łączyć z tekstami. Improwizując lubię opowiadać historie wymyślonym przez siebie językiem. Wychodzi trochę taki szwedzko-duńsko-węgierski. Z biegiem lat nabieram coraz większego szacunku do słowa i być może dlatego używam go znacznie rzadziej. Nie chcę traktować go podrzędnie wobec muzyki – jak to się często dzieje w jazzie mainstreamowym. Gdy używam tekstu, staram się robić to w taki sposób, by brzmienie głosu odzwierciedlało jego znaczenie. Chciałabym, aby ktoś kto nie rozumie, o czym są słowa, mógł odczuć ich treść. Na nowej płycie będę mierzyć się Leśmianem, w tym z jego onomatopejami i cudowną zabawą językiem. Bardzo jestem ciekawa, co z tego wyjdzie!

Na koniec chciałbym zapytać Cię o podejście do słowa „piękno”. Jeśli przyjąć, że Twoją muzykę można by między innymi określić właśnie mianem „pięknej”, jak rozumiałabyś tego rodzaju kategorię w kontekście własnej sztuki?

Zamiast o pięknie, wolałabym mówić o tym, że muzyka mnie dotyka, nie pozostawia obojętną. Przejmuje mnie.

I kiedy tak jest?

Gdy słyszę, że udało się przełożyć moje wewnętrzne stany na dźwięki, którymi się posługuję. Często są to momenty dalekie od kanonicznego piękna i łatwo przyswajalnej estetyki. Jednak w ten sposób odzwierciedlają pełnię życia, stają się głębsze i mocniejsze. Podążając za tym, myślę, że lubię brzydotę, niedociągnięcia, chropowatość – i jeśli pytasz mnie o piękno, to bywa ono dla mnie przejmujące w takim nieoczywistym wydaniu. Jak turpizm u Baudelaire’a czy głos Lou Reeda.