Nie myślę o stylu - rozmowa z Larsem Danielssonem

Autor: 
Maciej Karłowski

Maciej Karłowski: tytuł Twojej płyty, ‘Liberetto’, w naturalny sposób przywodzi na myśl słowo libretto i budzi skojarzenia z muzyką operową. Czy chcesz w ten sposób zwrócić uwagę na związki Twojej nowej muzyki z klasyką? Czy może ‘Liberetto’ ma zupełnie inne znaczenie?

Lars Danielsson: ‘Liberetto’ jest dla mnie kontynuacją moich poprzednich albumów: ‘Libera me’ i ‘Tarantella’. To także trochę taka zabawa słowem.

MK: Członkami Twojego nowego zespołu są muzycy, których dobrze znamy: Brytyjczyk John Paricelli, Magnus Ostrom (ex E.S.T). Są w tym gronie jednak twórcy mniej znani w Polsce: norweski trębacz Arve Henriksen oraz pianista Tigran. Opowiedz proszę, jeśli możesz, jak najobszerniej o tym, jak ich poznałeś. Co zadecydowało, że postanowiłeś właśnie z nimi współtworzyć swój nowy band?

LD: Przyznam szczerze, że nigdy nie słyszałem Tigrana, dopóki mój menadżer Rene Hess mnie z nim nie zapoznał. Kiedy posłuchałem jego muzyki na Internecie, bardzo spodobała mi się jego gra oraz sposób tworzenia muzyki. Po raz pierwszy natomiast spotkaliśmy się dopiero na tydzień przed nagraniem. Grałem wówczas w jego projekcie i od razu poczułem naturalne wibracje między nami, tak, jakbyśmy muzycznie pochodzili z jednej planety.

MK: W liner notes do płyty napisałeś w pierwszych słowach, że szczęśliwe zbiegi okoliczności często prowadzą do wspaniałych rezultatów. Jakie to zbiegi okoliczności były w Twoim przypadku?

LD: To było w momencie, kiedy poczułem, że chcę stworzyć album z tym muzykiem. I nie był to plan, który snułem na długo przedtem, ale wszystko powstawało naturalnie w miarę pracy z muzyką. Po prostu czułem, że muszę pozwolić się temu rozwijać.

MK: Tigran, oprócz tego, że gra na fortepianie, dostarczył również do sesji dwóch kompozycji. Jedną napisał wspólnie z Tobą, a jedną armeńską melodię ludową zaaranżował. To spory wkład w całość nagrania. Do tej pory głównie Ty byłeś kompozytorem. Czy spotkanie z Tigranem oznacza, że spotkałeś pokrewną muzycznie duszę?

LD: Czułem, że jego frazowanie i tworzenie melodii jest bliskie temu, w jaki sposób ja odnajduję bogactwo w muzyce. No a jego temat ‘Swedish Song’ brzmi bardziej szwedzko niż muzyka, którą ja sam dotychczas pisałem.

MK: Czy nowy skład, nowe w Twoim otoczeniu postaci i wspólna płyta oznaczają, że właśnie jesteśmy świadkami powstania tzw. working bandu Larsa Danielssona?

LD: Tak, taką mam nadzieję. Uwielbiam grać w tym składzie. Planujemy razem zagranie sporej liczby koncertów.

MK: Skoro jesteśmy przy kompozycjach. Zdaniem wielu słuchaczy, Twoja muzyka - to jak ją wykonujesz i to jak ją piszesz -  jest ucieleśnieniem tego, co wielu nazywa jazzem europejskim. Czy tego rodzaju podział na jazz europejski i amerykański to podział uprawniony? Jak widzisz swoją muzykę na tle tak sformułowanego podziału? Pytam o to właśnie Ciebie, ponieważ należysz do grona Europejczyków, których spora część kariery przebiegała w towarzystwie słynnych muzyków zza oceanu. Grywałeś i grywasz z nimi jako sideman, znasz ich lepiej niż inni.

LD: Kiedy gram, nigdy nie myślę o tym, z którego kraju pochodzą współpracujący ze mną muzycy. Alex Acuna, perkusista Weather Report, powiedział mi kiedyś, że kiedy mówi po angielsku, to mówi z akcentem, i kiedy gra jazz, również ma specyficzny akcent. Mówił także, że gdy słucha muzyków ze Stanów grających muzykę latynoską, również słyszy ich akcent, i że jest to coś, co mu się podoba. Zawsze chciał, bym grał po swojemu, nie próbując dokładnie kopiować stylu muzyki. Myślę, że muzyka, którą komponuję i gram to mieszanka jazzu, muzyki klasycznej i folku. Nigdy nie myślę o konkretnym stylu. Po prostu tworzę muzykę, co do której czuję, że w danym momencie jest tą właściwą i w której jestem ze sobą szczery.

MK: Przysłuchując się Twoim płytom szczególnie tym wydawanym w ostatnich latach dla ACT Music, wyłania mi się obraz muzyka, który wielką wagę przywiązuje i w kompozycji, i w sposobie budowania improwizacji do melodii. To wcale nie taka często spotykana cecha. Jest jednak również w Twojej muzyce ogromna dawka melancholii. Czy Lars Danielsson, będąc częścią wielkiej jazzowej sceny, w zaciszu twórczej pracy jest człowiekiem zadumanym, pełnym refleksji? Chwilami odnoszę wrażenie, jakbyś pisał muzykę na przekór rozpędzonemu światu, w którym nie ma czasu na nic?

LD: Sądzę, że piszę muzykę, by stworzyć pewien nastrój i by budować nowe miejsce dla wyobraźni. To ma uczyć słuchaczy nowego sposobu reagowania na sztukę i tworzenia swoich własnych obrazów do muzyki.

MK: Jesteś znakomitym kontrabasistą i wiolonczelistą, ale wiele czasu poświęcasz także kompozycji. W jaki sposób komponujesz? Z kontrabasem w dłoniach czy przy fortepianowej klawiaturze?

LD: Kiedy komponuję, najczęściej robię to przy moim fortepianie lub na gitarze. Bardzo rzadko zdarza mi się komponować z kontrabasem czy wiolonczelą w rękach. Za to zwykle na tych instrumentach wypróbowuję już skomponowane melodie. Czasem też nagrywam je na fortepianie, a potem gram na kontrabasie, słuchając nagrania.

MK: W niedawnej rozmowie z Bronkiem Suchankiem, przed wieloma laty bliskim współpracownikiem Tomasza Stańko, usłyszałem, że nad jego muzycznym życiem czuwa anioł stróż,  którym jest Scott Lafaro. To od niego zaczęła się jego trwająca do dziś miłość do jazzu. Czy Ty również masz takiego duchowego ojca, którego twórczość popchnęła Cię do bycia muzykiem, kontrabasistą?

LD: Dla mnie twórczość wszystkich tych trzech muzyków była wielką inspiracją. Podczas studiów w konserwatorium w Gothenburgu uczyłem się od Andersa Jormina, a słuchanie Nilsa Hennig Ørsteda Pedersena z Oscarem Petersonem sprawiło, że zacząłem grać na kontrabasie. Z kolei Palle Danielsson zawsze należał do moich ulubionych kontrabasistów akustycznych. Mam więc chyba trzech duchowych ojców.

MK: Od Nicholasa Paytona, słynnego nowoorleańskiego trębacza, usłyszałem niedawno opinię, że jazz umarł w 1959 r. Zdziwiło mnie to sformułowanie. Jak Ty widzisz tę sprawę?

LD: Myślę, że wszystko zależy od tego, jaką muzykę grasz i od tego, jacy są Twoi idole. Może dla niektórych ludzi jazz umarł wraz ze śmiercią pierwszego muzyka jazzowego na ziemi – Jana Sebastiana Bacha. Według mnie muzyka powinna zawsze wyglądać w przyszłość, a nie popadać w nadmierną nostalgię. Rozumiem jednak, co Payton miał na myśli. Czasami trzeba spojrzeć wstecz, by znaleźć nowe sposoby na tworzenie swojej sztuki.

MK: Niedługo będzie można posłuchać Cię podczas festiwalu Jazz nad Odrą. Wiadomo, że będzie to koncert promujący ‘Liberetto’. Przyjedziesz z zespołem z płyty, czy może w zmienionym towarzystwie?

LD: W zmienionym, ale nie całkiem innym. We Wrocławiu zagrają ze mną: Tigran na fortepianie, John Parricelli na gitarze i Zohar Fresco na perkusji.

MK: Twoja strona internetowa jest w przebudowie. Gdyby ktoś nie miał okazji posłuchać Cię we Wrocławiu, gdzie jeszcze w Europie będziesz koncertował? 

LD: Będzie trochę koncertów w Szwajcarii, Austrii, Włoszech, ale przede wszystkim w Niemczech. Szczegóły oczywiście można będzie podpatrzeć na mojej stronie internetowej od jutra będzie gotowa!

MK: Muszę o to zapytać! Jesteś w Polsce muzykiem doskonale znanym, a Twoje nagrania i koncerty z Leszkiem Możdżerem na trwałe zapadły w pamięć polskich jazzfanów i wszyscy czekają na ciąg dalszy. Czy jest na to szansa, czy też współpraca z Leszkiem to już okres zamknięty?

LD: Odpowiem szczerze: Nie wiem! Ale mam nadzieję, że jeszcze razem zagramy!