Musisz nauczyć się wszystkiego, a potem o tym zapomnieć. Dopiero wtedy zaczynają się dziać rzeczy wielkie. - wywiadu z Piotrem Schmidtem cześć druga

Autor: 
Marta Jundziłł
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Piotr Schmidt to muzyk, któremu zadanie kilku pytań, niepostrzeżenie przechodzi w wywiad rzekę. Tym razem, opowiedział mi o swoich skłonnościach do bycia liderem, hip-hopowych ciągotach i najnowszym materiale – Tear The Roof Off.

- Kwintet z Michałem Wierbą, Generation Next i najświeższy skład - Schmidt Electric. Projektów w których się udzielasz nigdy nie brakowało. Który z nich jest Ci najbliższy?

Z Michałem Wierbą zaczynałem profesjonalne jazzowe granie. Z nim jeździłem na konkursy, które wygrywaliśmy, z nim nagrałem pierwsze cztery płyty w swoim życiu. To zawsze będzie dla mnie bardzo ważna rzecz, etap w życiu, o którym zawsze będę pamiętał. Jednak nie gram z nim już od 2012 roku, nie podoba mi się sposób w jaki Michał gra obecnie. No, ale każdy ma swoje gusta. Generation Next było próbą nawiązania do hard-bopowej stylistyki w nowej odsłonie, sextetu jazzowego z gitarą zamiast fortepianu. Udało się, choć zespół ten, obecnie w praktyce nie koncertuje, głównie dlatego, że mam inne priorytety. Tak więc, to faktycznie Schmidt Electric, w aktualnej odsłonie jest mi najbliższy. Rozpala moje bieżące emocje.

- Można więc zaryzykować stwierdzenie, że Schmidt Electric to w Twoim wyobrażeniu „idealny zespół Piotra Schmidta” ?

Zespół to zdecydowanie spełnienie moich artystycznych marzeń. Świetne utwory, profesjonalni muzycy, kapitalna atmosfera. Do tego z Tomkiem Burą rozumiemy się jak bracia.

 

 

- Tear The Roof Off  jest rzeczywiście bardzo zróżnicowana. Drum ’n’ bass, fusion, funk, jazz, można się tam doszukać electro, a nawet dubstepu. Klasyczna formuła jazzowego grania to już przeżytek?

Trudno powiedzieć. Raczej nie. Klasyczna formuła grana przez gigantów jazzu to wciąż świeża sprawa, coś, na co zawsze będzie zapotrzebowanie. Ja po prostu wyrosłem na Bachu i Miles'ie lat 80' więc mainstream lat 50-60' to nigdy nie była muzyka, która mnie wzrusza i przy której potrafię się zatracić i odlecieć, a takiej muzyki szukam i taką też chcę grać. Mam nadzieję, że tak jest, ale to już nie mi oceniać. Mnie w każdym razie ten mix, który ułożyłem daje bardzo dużo emocjonalnie, więcej niż mainstream, który przecież uwielbiam. Każdy z tych stylów muzycznych ma jakąś rolę do spełnienia w kreowaniu emocji, każdy jest wykorzystany do osiągnięcia jakiegoś celu. Tu nic nie dzieje się przypadkiem. Jak to mówił Lester Young: Tu się też dzieją ważne rzeczy. Niektórzy z was, chłopcy, nie mają nic prócz brzucha.

-Ty zdecydowanie się do nich nie zaliczasz. W swoich projektach występujesz także w roli lidera. Jak radzisz sobie z tą funkcją w Schmidt Electric?

Jakoś tak mam, chyba po mamie, że jestem dosyć zorganizowany i ogarnięty. Nie mam też problemu z tym, żeby dzwonić po ludziach i coś ustalać. Moja mama całe lata pracuje w filharmonii śląskiej i odpowiedzialna jest za organizacje koncertów szkolnych - wyjazdowych. Organizuje trasy, negocjuje stawki, ogarnia muzyków, wymyśla program artystyczny, kontaktuje się z dyrektorami szkół, zarządza całością i do tego jest prelegentem, więc opowiada o muzyce. Robi wszystko na raz. Zawsze też przynosi robotę do domu. Do 19-go roku życia mieszkałem z rodzicami. To sprawiło, że obyłem się z sytuacją, w której muszę sam za wszystko odpowiadać i pewne rzeczy inspirować. Spostrzegłem też, że większość muzyków nie przejawia takich zdolności, więc koniec końców, jeśli ma się coś dziać, to sam muszę to animować. I tak już zostało.

 

 

- Piszę się o Tobie jako o wielkiej nadziei polskiego jazzu. W rankingach najlepszych polskich trębaczy chuchasz w kark Tomaszowi Stańce. Czy zakładając swój pierwszy poważny projekt – Wierba & Schmidt Quintet myślałeś, że do tego kiedykolwiek dojdzie?

Szczerze powiedziawszy miałem taki plan. Dlatego właśnie tak dużo ćwiczyłem na trąbce, a właściwie dalej ćwiczę. Dlatego też  z Wierbą zaczęliśmy jeździć na konkursy jazzowe i je wygrywać. Jeszcze przed studiami miałem to wrażenie, że nie ma sensu pchać się w jazz, jeśli się nie jest jednym z najlepszych. Bo wtedy raz, że ciężko wyżyć; dwa, że ta muzyka wymaga wirtuozerii i dużego wyczucia. Nie mogą jej grać ludzie, którzy się zmagają z harmonią i instrumentem. To wtedy nie ma sensu. Sens tej muzyki tworzy się w czymś abstrakcyjnym, które jest ponad to. Musisz nauczyć się wszystkiego, a potem o tym zapomnieć. Dopiero wtedy zaczynają się dziać rzeczy wielkie.

-W Twoim przypadku, rzeczywiście można mówić o wielkich rzeczach. Na płycie nie tylko jesteś muzykiem, liderem, ale także odpowiadasz też za wiele kompozycji. Jak przebiega proces twórczy w Twoim wydaniu?

Nie łatwo mi przychodzi usiąść i napisać coś, głównie z powodu braku czasu. Ale teraz, przed nagraniem płyty oraz koncertami z Ernesto Simpsonem pod koniec lutego, które bezpośrednio poprzedzały wejście do studia, musiałem ten materiał zrobić. Znalazłem więc czas i zacząłem spisywać to wszystko, co kiełbasiło mi się w głowie od ostatnich 1,5-2 lat. Średnio każdy utwór powstał w 4-5 godzin włącznie z wklepywaniem go do Sibeliusa, którego w sumie znam średnio. Do tego materiału Tomek Bura dorzucił swoje trzy utwory i tak powstała cała płyta, choć ostateczne "skomponowanie" płyty też jest moje. Kolejność utworów, wstępy, outra, to wszystko jest bardzo ważne dla całokształtu.

 

 

-Najnowszą płytę Schmidt Electric otwiera tytułowe Tear The Roof Off w glasperowskim stylu. Mamy tam do czynienia z nasyconym, kompletnym składem, z gościnnym występem MC Solomona. Skąd pomysł, by zaangażować do nagrania MC?

Pomysł z jednej strony tkwił w mojej głowie już jakiś czas, a z drugiej, padł na podatny grunt, bo Tomek Bura miał kilka fajnych motywów w głowie, które na dzień przed wejściem do studia wspólnie złączyliśmy w utwór - Tear The Roof Off. Jedna z tych części jest wybitnie hip-hopowa. W naszych głowach powstało pytanie: kto będzie rapował? Po kilku tygodniach i pierwszych mixach, dyskutowałem o tym z Tomkiem Burą, przez telefon i kilka godzin później, Tomasz wchodząc do spożywczego w Londynie spotkał MC Solomona, z którym jakiś czas wcześniej wspólnie grał koncert. Zagadał o tę sprawę, gdzieś między pomidorami, a koperkiem i finał już znamy.

- Jesteś laureatem wielu konkursów i przeglądów. Które osiągnięcie ma dla Ciebie największe znaczenie?

Zdecydowanie najważniejsze są dla mnie dwa występy - jeden z Wierbą w 2010 roku w Getxo - to bardzo prestiżowy konkurs na arenie europejskiej, a my tam wtedy zakosiliśmy wszystko - Grand Prix, Nagrodę Publiczności oraz ja dostałem nagrodę dla Najlepszego Solisty Festiwalu. To było wielkie wydarzenie dla mnie odnieść taki sukces. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że trzeba dalej grać, bo jeszcze wtedy często miałem momenty wahania i rozterki z tym związane. Drugim wydarzeniem, był koncert zeszłej jesieni na festiwalu Milesa Davisa w Kielcach. Każdy koncert ostatnio był wielkim wydarzeniem, ale w Kielcach było około 800 osób, fanów jazzu, a my roznieśliśmy salę. Ludzie wykupili wszystkie płyty, jakie wzięliśmy ze sobą. Mówili, że czegoś takiego jeszcze nie słyszeli. Takie chwile pamięta się do końca życia ;)

-Podczas koncertów, oprócz podstawowego setu w standardzie gra się dodatkowe numery na bis. W moim odczuciu bisy często szkodzą występowi, zaburzając pewną spójność wykreowaną przez muzyków. Jak Ty do nich podchodzisz?

My na bis ostatnio zawsze gramy jeden utwór z poprzedniej płyty - nie zdradzę tytułu, ale jest bardzo funkowy i wprowadza na nowo dużą energię, stanowiąc pole do popisu dla wszystkich, łącznie z solówką basu. Ludzie są zachwyceni. Ten utwór nie pasuje do całego koncertu rzeczywiście tak dobrze jakby mógł, dlatego właśnie zostawiamy go na bis. Jednak publiczność bis ten, mimo, że w trochę innej stylistyce, odbiera bardzo dobrze. Jest to pewnego rodzaju ukoronowanie koncertu. Dlatego nie mam problemu z jednorodnością stylu w tym aspekcie. Życie jest pełne różnych barw, odcieni, pełne radości i smutków, cierpienia i rozkoszy. Dlaczego mamy tego nie odzwierciedlić w sztuce? Nasze koncerty dostarczają różnych emocji i to też w muzyce cenię. Muzyka jest wytrychem do naszego wnętrza tak potężnym, że sami dziwimy się, co się z nami dzieje, gdy jej słuchamy.