Matana Roberts - rozmawiając z Coin Coin

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Z Mataną Roberts, po jej koncercie 13 lipca na Warsaw Summer Jazz Days, na hamaku w SOHO Factory rozmawia Kajetan Prochyra

Choć przeczytałem chyba wszystkie dostępne wywiady z Tobą, wciąż trudno mi zrozumieć: jak u licha zrodził się w Twojej głowie świat, którego doświadczyć możemy na płycie “Coin coin...”?

Matana Roberts: Właściwie “Coin coin...” dojrzewał w mojej głowie jeszcze gdy byłam małą dziewczynką. Wiele z historii, które staram się rozwijać w tym projekcie, usłyszałam jeszcze będąc dzieckiem. Bardzo często powtarzali mi je moi dziadkowie. Tata mojej mamy jako pierwszy wprowadził mnie w świat tych opowieści. To on z resztą nazywał mnie Coin Coin. W moim domu, co jest dość niezwykłe, zachowały się jeszcze dokumenty moich przodków z czasów sprzed Zakupu Luizjany, a więc z XVIII wieku. To bardzo rzadkie materiały. Kobiety w mojej rodzinie od pokoleń badały nasze drzewo genealogiczne. Bardzo dużo o tym rozmawiałyśmy. Myślałam więc, że to zupełnie normalne - każda rodzina ma przecież swoją historię. Kiedy jednak zaczęłam opowiadać je moim znajomym, przecierali oczy ze zdumienia. Nie mogli uwierzyć, że to naprawdę wydarzyło się w mojej rodzinie. Wtedy pomyślałam, że powinnam stworzyć coś na ten temat.

Zaczęłam pracę nad Coin Coin by uporać się z cierpieniem po śmierci mojej babci ze strony mamy. Moja druga babcia z Missisipi też jest cudowną kobietą, ale moja babcia z Memphis zawsze traktowała mnie jak... złoto. Zawsze we mnie wierzyła i dodawała mi pewności siebie. Wiedziałam, że muszę to przepracować. Zajmując się ”Coin Coin” chciałam utrzymać jej ducha przy życiu. Kiedy teraz pracuję nad kolejnymi częściami, pozwala mi to zachować także ducha mojej mamy.

Porozmawiajmy o warstwie muzycznej tego projektu. Wiem, że na jego potrzeby stworzyłaś specjalną metodę notacji. Czy mogłabyś przybliżyć trochę ten system, tak, aby nie tylko muzycy mogli go zrozumieć?

Zaczęłam korzystać z notacji graficznej po to, by móc grać z moim przyjaciółmi, którzy nie znają nut, ale czują muzykę. Moi znajomi grają bardzo różną, nie-jazzową muzykę. Choć lubię grać z jazzmanami, nie chcę się tylko do nich ograniczać. Chciałam stworzyć system, w którym odnajdą się improwizatorzy z zupełnie różnych środowisk. Chyba z resztą najlepiej czuję się wśród muzyków cygańskich... Bluesmenów i cyganów.
Zawsze byłam wzrokowcem. Nigdy nie wzięłam sobie do serca tradycyjnego zapisu nutowego, choć oczywiście go znam, uczyłam się w konserwatorium itd. To, co wizualne bardzo mi pomaga.

Co jest na tych nutach-rysunkach?

Kształty, kolory... Wiesz (mówi wskazując na swoje tatuaże) pozwalam ludziom rysować na sobie (śmiech). Moi najbliżsi przyjaciele to rysownicy. Nie wiem dlaczego, bo sama nie mam plastycznych zdolności - ale chyba lubię notację graficzną, bo sprawia, że czuję jakbym rysowała.
(pauza)

Obrazy... Moi rysujący znajomi spędzają nad kartką całe godziny. Wiedziałeś, że podczas wojny secesyjnej redakcje wysyłały więc na pole bitwy rysowników, żeby szkicowali pole bitwy? Aparaty fotograficzne były zbyt ciężkie i trudne w obsłudze, by taszczyć je na linię frontu. Możesz to sobie wyobrazić? Być kimś takim? Potem, gdy wysyłali to do redakcji, czasem redaktor wycinał część rysunku, albo dorysowywał elementy by wymowę grafiki uczynić bardziej patriotyczną. Taki wczesny photoshop...
Moja mama świetnie rysowała.

To wszystko wpłynęło na to, że chciałam rozwijać swoją grę w kierunku poza tradycyjnym kanonem europejskim. Szukam innej formy ekspresji. Staram się po prostu łączyć wiele rzeczy, które mnie pociągają w całość.

Praca z zespołem nad tak złożonym i różnorodnym stylistycznie materiałem musiała być bardzo ciężka.

To było dość przytłaczające. Druga część Coin Coin, którą będziemy nagrywać w listopadzie jest bardziej jazzowa. Pierwszy rozdział jest rozbudowany, otwarty, po to, bym mogła pomieścić w nim wiele głosów. Zależało mi by w nagraniach wzięli udział kanadyjscy muzycy. Wiele inspiracji do tego jak poukładać tę muzykę w całość przyszło mi do głowy po tym, jak zobaczyłam koncerty takich grup jak Thee Silver Mt. Zion czy Godspeed You! Black Emperor. Np. sposób nałożenia na siebie partii wokalnych wzięłam wprost z koncertu Thee Silver Mt. ZIon: Wow! Śpiewają na całe gardło jeden obok drugiego - też powinniśmy to zrobić! To bardzo duży ładunek energii.

Odrębną częścią twojej muzycznej działalności są nagrania solo w różnych nieoczywistych przestrzeniach.

Tak, muszę tego robić więcej. Dziś zagrałam z mikrofonem przypiętym do saksofonu. Najbardziej jednak lubię grać bez wzmacniacza w opuszczonych budynkach. Bawić się przestrzenią, akustyką. Poza tym jest w tym ten punkowy element eksploracji opuszczonych budynków. Widziałam w nich często rzeczy dużo bardziej niezwykłe, niż te, które znaleźć można w galeriach sztuki współczesnej. Zawsze pociągały mnie takie miejsca. Wiesz, wierzę w duchy itp: Co powiedziałyby nam te mury, gdyby mogły opowiedzieć swoją historię? Kto chodził po tej trawie przede mną? Zawsze o tym myślę.
Uwielbiam stare rzeczy. Kupuję rzeczy, które mają swoją historię. Nawet te buty (pokazuje na ciężkie glany pod kolano) - też są stare.

Co robisz na co dzień? Starając się obserwować Twoje poczynania, nie widzę Cię zbyt często w programach koncertów w jazzowych klubach  Nowego Jorku?

Chyba dlatego, że nie spędzam tam zbyt wiele czasu. Realizuję sporo kompozycji na zamówienie w różnych miejscach. Kocham Nowy Jork, choć miałam z nim swoje przejścia. Nie pracuję na razie z jakąś szczególną agencją muzyczną - choć chyba muszę zacząć, albo powinnam się przeprowadzić. Staram się grać regularnie w takich miejscach jak Jazz Gallery. Mam nowy kwartet, który chcę rozwijać. Myślę, że przyszedł dla mnie czas na kwartet nowojorski. Wcześniej tego nie czułam - stąd np. nagrałam płytę w Londynie, z Brytyjczykami. Mój pierwszy album - “Chicago Project” - mogłam nagrać z muzykami w Nowego Jorku, ale czułam, że ludzie, którym winna jestem największe podziękowanie, to właśnie muzycy z Chicago. To takie przyjemne móc dać zarobić swoim przyjaciołom (śmiech). Poza tym Barry Adamson z Central Control Records odnosił się do nich z bardzo dużym szacunkiem... Chciałam więc najpierw uhonorować muzyków Chicagowskich a dopiero potem zająć się Nowym Jorkiem. Poza tym mam duszę cyganki - uwielbiam podróżować, poznawać nowe miejsca i ludzi. W Nowym Jorku mogę narzekać na bardzo wiele spraw, ale wiem, że to miasto przyniosło mi bardzo dużo szczęścia. Prawdopodobnie gdybym nie przeniosła się tam, nie siedziałabym tu i nie rozmawiała teraz z Tobą.

Nad czym teraz pracujesz?
Staram się bardzo mocno rozwijać projekt Coin Coin, zebrać ze sobą muzyków. Będę rezydentką w ośrodku muzyki eksperymentalnej Roulette na Brooklynie (Coin Coin - work in progress, 24 sierpnia), oraz w Jazz Gallery. W listopadzie nagrywamy drugą część Coin Coin.

Tę z udziałem śpiewaka operowego?

Tak! Jestem tym bardzo podekscytowana. To będzie też moja pierwsze w pełni studyjne nagranie w Nowym Jorku. Piszę nową muzykę dla kwartetu nowojorskiego. którą też chciałabym nagrać przed końcem roku. Dużo się u mnie dzieje, choć jestem dość kiepska w powiadamianiu o tym całego świata. Internet często mnie przytłacza...

Czy zamierzasz wydać wszystkie planowane 12 części projektu “Coin Coin...”? To dość niecodzienne w dzisiejszych czasach porywać się na dzieło takich rozmiarów. Nawet Harry Potter miał tylko 7 część.

(śmiech) Tak, sama nie wiem co jest ze mną nie tak. W dodatku, kiedy zaczynałam pracować nad tym w roku 2005, zakładałam, że ok 2012 wszystko już będzie gotowe i wydane. Muszę bardzo uważać na to z kim realizuję ten projekt od strony produkcyjnej. W 2005 roku trafiłam do wydawnictwa, w którym nie czułam się zbyt dobrze, więc zrezygnowałam. Podobnie było 2 lata później. Kiedy pukałam do drzwi amerykańskich wytwórni, na ogół odsyłali mnie z kwitkiem, mówiąc, że w zasadzie nie rozumieją o co mi chodzi. Już myślałam, że będę musiała wydać to własnym sumptem, gdy trafiłam do Kanady, w związku z grantem, jaki rząd tego kraju przeznaczył na rozwój muzyki improwizowanej. Spędziłam tam sporo czasu - na tyle dużo, by stracić moje mieszkanie na Brooklynie.Zamieszkałam więc w Montrealu. Wtedy pojawili się goście z Constellation (Records), z którymi znałam się już od pewnego czasu. Przychodzili na moje koncerty a potem mówili: Matana! To jest świetne! Czemu tego nie sprzedajesz? Gdzie są płyty? Ja im na to, że nikt nie chce tego wydać. Jak to nikt? My chcemy! I tak znalazłam się w Constellation. Żałuję, że to wszystko tak wolno się rozwija. Jest tyle obszarów spoza świata Coin Coin, w które chciałbym się zagłębić, ale najprawdopodobniej będę musiała rozwijać to jednocześnie. Projekt Coin Coin zatrzymał się też po śmierci mojej mamy, która zawsze była moim pierwszym konsultantem tego przedsięwzięcia. To był dla mnie bardzo silny cios. Zmarła bardzo młodo. Jeszcze na jej łożu śmierci rozmawiałyśmy o Coin Coin, opowiadała mi kolejne historie, uwielbiała to. Kiedy odeszła, musiałam zatrzymać się i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jestem w stanie ciągnąć to bez niej. Widzę Coin Coin jako pewną ciągłość, dorobek. Mój wkład w rozwój dźwięku. Mam nadzieję, że nie jedyny.

To bardzo emocjonalna praca, i boję się by nie skręcić za bardzo w kierunku sentymentalizmu zamiast oprzeć się na historii. Muszę więc wziąć się do pracy. Studiować i pracować.

Choć wiesz... Chciałabym zamknąć ten cykl w przeciągu kolejnych 4-5 lat. Nie chciałabym w wieku 80 lat wciąż się z tym mierzyć. Choć nie wiem czy dożyję 65tki. Zobaczymy.
Wszystkie części, jeśli chodzi o ogólny zarys koncepcji, są opracowane. Nie wszystkie są jeszcze gotowe w warstwie muzycznej. Każdy z rozdziałów Coin Coin oparty jest na innych dokumentach i danych. Nieustannie łącze ze sobą różne zbiory - kroniki śmierci, kroniki urodzin. Zajmuję się ostatnio sporo numerologią.

Jak pracujesz nad takim materiałem?
Dane z dokumentów, które wydają mi się interesujące - numery, daty, cyfry i przekładam na dźwięki i relacje między nimi. Wokół nich buduję melodie i struktury. To w ogromnym stopniu kolaże muzyczne, które staram się złożyć w całość. Zasadniczo ważne jest dla mnie aby móc to wszystko zarejestrować. Choć z drugiej strony wiem, że nie wyżyję z nagrań. Często więc zastanawiam się czy nie powinnam znaleźć sobie jakiejś dodatkowej pracy aby móc opłacić swoją muzykę? Nie wiem. Sądzę, że zrobiłam dość dobrą robotę jeśli chodzi o zbudowanie swojej pozycji, udało mi się współtworzyć wiele interesujących projektów. Dociera do mnie jednak, że nie chciałabym żyć w sposób, który nie pozwalałby mi cieszyć się życiem. Staram się znaleźć jakąś nową równowagę - sposób w jaki mogę żyć i jednocześnie mogąc rozwijać moją muzykę.

Zaletą obracania się w kręgach jazzowych jest kontakt ze starszymi, niesamowitymi muzykami. Ale często wśród nich są tacy, którym naprawdę się nie powiodło. Myślisz sobie wtedy co zrobić, by za parę lat nie być w tym samym miejscu co oni - ale tego nie da się przewidzieć.

Wiem, że to strasznie banalne pytanie, ale słuchając “Coin Coin” nie mogę nie spytać o Twoje inspiracje. Wiem, że przez pewien czas związana byłaś z AACM (Association for the Advancement of Creative Musicians).

Uwielbiam tych ludzi, są cudowni, choć sama nie jestem już aktywnym członkiem AACM. To twórcy tacy jak Nicole Mitchell, Tomeka Reid, Ernest Dawkins - aktywnie pracują na rzecz organizacji. Ale bez wątpienia wyrosłam na tej muzyce. Mój ojciec był kolekcjonerem płyt. Razem słuchaliśmy bardzo dużo takiej muzyki. Bardzo wiele też nauczyłam się w kontaktach z muzykami takimi jak George Lewis, Roscoe Mitchell, Amina Claudine Myers czy sam Muhal Richard Abrams.

Jakie miejsce zajmowała muzyka w Twoim domu rodzinnym?
Było w nim bardzo dużo jazzu, zwłaszcza awangrardowego. Pierwszą płytą, jakiej słuchałam z ojcem była “Bells” Alberta Aylera.

Dziś są jego urodziny.
Tak? To zabawne. Teraz uwielbiam tę płytę, ale jako 5latka na kolanach taty nie bawiłam się przy niej aż tak dobrze. Sporo też słuchaliśmy folku. Choć moja rodzina była raczej biedna, zawsze znajdowali sposób by zdobyć darmowe bilety do teatru. Masę czasu spędziłam też w księgarniach, sklepach płytowych czy na wyprzedażach garażowych.
Chyba największy wpływ na mnie - aby ostatecznie zająć się muzyką - wziął się nie ze świata jazzu, ale punka. Choć AACM ma moim zdaniem też bardzo punkowy charakter: najważniejszą lekcją i zasadą organizacji jest to, że nie musisz pytać nikogo o pozwolenie by coś zrobić. To samo robią moi ulubieni artyści punkowi. Jeśli w tym co robisz, chcesz być rozsądny i prawy - bądż; jeśli wściekły - bądź wściekły. Wiele nauczył mnie ruch Riot Grrrl - zespoły takie jak Bikini Kill, X-Ray Spex. Bez wątpienia bardzo inspiruje mnie Patti Smith - nie tyle w kategoriach muzycznych, co w podejściu do życia -  Stevie Nicks - wszystkie te nie-przepraszające kobiety. A do tego historia Czarnych Amerykanów (Black American History) - osoby takie jak Angela Davis, bell hooks czy Harriet Tubman. Czuje, że do obranie takiej a nie innej drogi w życiu inspirowały mnie te kobiety i historia przez nie pisana, oraz ich wytrwałość.
Choć zaczęłam grać na saksofonie, bo chicałam być jak Charlie Parker. Nie mogę powiedzieć, że nie inspirował mnie jazz - totalnie mnie inspirował.

Podczas koncertu powiedziałaś, że jako dziewczyna z Chicago nigdy nie przypuszczałaś,  że saksofon zabierze Cię kiedyś w podróż do Polski. Oczywiście wiemy, że w Chicago żyje bardzo wielu Polaków, ale czy rzeczywiście masz jakieś wspomnienia związane z Polakami?

Chodziłam do liceum w polskiej dzielnicy. Jednym z pierwszych muzyków, którzy mnie zaintrygowali był Rob Mazurek. Szukam teraz nowego mieszkania - potrzebuję więcej miejsca. Przed wyjazdem oglądałam właśnie mieszkanie na Grennpont’cie - czyli też bardzo polskiej dzielnicy Nowego Jorku. Z dość głębokiej analizy mojego drzewa genealogicznego wynika, że nie ma tam jednak żadnych Polaków

/Śmiech/

Nigdy nie wiesz na pewno... Mam same dobre wspomnienia związane z Polakami w Chicago. W dzielnicy, w której mieszkała moja mama były polskie delikatesy. Teraz w tej dzielnicy meszkają prawie wyłącznie Meksykanie, ale jedna rzecz się nie zmieniła - te delikatesy i kiełbasy.
Wiele słyszałam o sympatii jaką polska scena artystyczna darzy tę w Chicago. 

Sądzę, że mogłoby Ci przypaść do gustu to, co możnaby, upraszczając, nazwać polskim podejściem do życia.
Zawsze uważałam Polaków za ludzi, którzy ciężko pracują. W pewien sposób przypomina mi to mieszkańców środkowego zachodu USA. Istnieje duża różnica między mieszkańcami Nowego Jorku i Chicago. Kocham tych pierwszych, ale ci drudzy wydają mi się bardziej szczerzy, otwarci. Nowojorczycy ciężko pracują, ale okłamią cię bez cienia zastanowienia po to, by osiągnąć to, co chcą. (śmiech).

Co Cię ostatnio poruszyło?

To świetne pytanie... Hm... Książka “Just Kids” Patti Smith. Właśnie ją czytam. To co w niej poruszające nie jest koniecznie związane z jej tematem, czy z faktem, że Smith opowiada w niej o samej sobie i Robercie Mapplethorpe. Niesamowity jest język jakim to robi. Jej poetyckość, to, w jaki sposób opisuje swoje historie. To, że pamięć może zostać ujęta w taki sposób. Smith jest oczywiście wielką poetką. Jej książka jest jednocześnie świetną prozą a przy tym czymś tak bardzo namacalnym, odczuwalnym. Czytanie jej niemal sprawia ból. Wiesz jak to się skończy, ale czytasz dalej, bo tak wiele z tej lektury wynosisz. Do tego sposób, w jaki pisze o sztuce i byciu artystom. To co pisze, opisując rok ‘68 pozostaje w mocy w roku 2012 w odniesieniu do bardzo wielu osób, które znam. 

Musisz do nas wrócić.
Tak! To nie jest kwestia tego “czy?” ale wyłącznie “kiedy?”. Chciałabym przyjechać ale też spędzić tu trochę czasu. Jedną z najbardziej ekscytujących rzeczy w moim życiu jest to, że mogę poznawać nowych ludzi i próbować rozumieć inne kultury, widzieć połączenia albo ich brak.
Uwielbiam historię, w tym historię II wojny światowej. Mam nadzieję podjąć i ten temat w ramach projektu “Coin Coin...”. Ale historia tego miasta jest dla mnie wprost niewiarygodna. Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, kompletnie odjechałam. Choć nie miałam zbyt wiele czasu, poszłam na... jak to się nazywa... Stare

Stare miasto. Ale wiesz, że to wszystko rekonstrukcja?

Tak, ale samo wyobrażenie tego jak miasto zdołało się odbudować!

Teraz jesteśmy w tej części miasta, która nie została zburzona. Tutaj stacjonowali radzieccy żołnierze, podczas gdy na drugim brzegu trwało powstanie.

Wow... To miasto jest niesamowite.