Kołysanki nieortodoksyjne - wywiad z Olą Bilińską

Autor: 
Jan Błaszczak
Autor zdjęcia: 
fot. Karina Wojciechowska

Przy okazji premierowego koncertu w Żydowskim Instytucie Historycznym z Olą Bilińską rozmawiamy o "Berjozkele" - wyjątkowej płycie z żydowskimi kołysankami. Artystka znana także z takich zespołów jak Babadag czy From Thee to Thee opowiada o pochodzeniu tych melodii, zmaganiach z językiem jidysz oraz życiu na Pograniczu.

„Berjozkele” nie jest twoim pierwszym spotkaniem z muzyką żydowską. Jak to się stało, że sięgnęłaś w ogóle po taki repertuar?
Powód był bardzo prosty – Paweł Szamburski zaprosił mnie do zaśpiewania z SzaZaZe pieśni sefardyjskich, które właśnie przygotowywali na festiwal Warszawa Singera. Działo się to jakieś trzy lata temu. Jeden z organizatorów zapytał wówczas Pawła czy nie zna kogoś, kto mógłby wystąpić solo. I on, jakoś przez te skojarzenia wspólnej pracy, mnie polecił. Ta przygoda zaczęła się także dzięki Raphaelowi Rogińskiemu i jego projektowi From Thee to Thee – przepiękna rzecz, którą przygotowywaliśmy na dwudziestodwulecie istnienia Fundacji i Ośrodka Pogranicze. Szukał wokalistki i pomyślał o mnie. Uznał, że moja barwa i umiejętności będą pasowały do tych utworów. Te dwa projekty związane z nową muzyką żydowską pojawiły się w tym samym czasie. Gdy zaproponowano mi więc występ solowy, pomyślałam, że moja wiedza i doświadczenia w tym zakresie pozwolą mi zrobić coś fajnego. Mogą stać się wyrzutnią do jakichś nowych poszukiwań. Skoro Paweł może grać żydowską muzykę nie mając korzeni żydowskich, no to może nie trzeba ich mieć?

Czy rzeczywiście pojawiają się takie myśli, że może głupio, że nie wypada?
Dzisiaj byłam na panelu dyskusyjnym, gdzie ten temat się akurat pojawił. Temat, który, nie ukrywam, wciąż mnie frapuje. Oczywiście, większe uzasadnienie ma nagrywanie takiej muzyki przez ludzi, którzy wywodzą się z tej kultury, ale nie jest to też chyba żaden wyznacznik. Zresztą, bardzo mnie ucieszyły głosy, których pojawiało się wiele podczas tego spotkania. Podkreślały one, że to wspaniale, że tak wielu etnicznych Polaków chce tworzyć muzykę żydowską. Myślę, że to jest bardzo pozytywne zjawisko. Tyle, że trzeba do niego podejść z odpowiednim zasobem wiedzy, szacunkiem i przygotowaniem. Chodzi tu między innymi o podparcie w postaci kontekstu historycznego oraz kulturowego. Cieszyłam się więc, że wydaję tę płytę w Żydowskim Instytucie Historycznym, który sprawił, że od strony merytorycznej wszystko jest tutaj dopięte na ostatni guzik.

Dlaczego właśnie kołysanki?
Raphael od razu polecił mi taki repertuar. Miał te piosenki w jednym ze swoich licznych śpiewników. Zresztą wykopał je chyba w sejneńskim Pograniczu. Dla mnie ten wybór był idealny, bo ze swoim głosem – o charakterze bardziej kameralnym niż hardrockowym – lepiej czuję się lirycznym repertuarze. Zaczęłam więc pracować indywidualnie nad tym materiałem. Pierwszy koncert został bardzo dobrze przyjęty przez publiczność. Wiele osób – w tym Miron Zajfert – zainteresowało się tymi piosenkami. Najwspanialsza była jednak reakcja emocjonalna. Okazało się, że na koncert przyszli nie tylko młodzie ludzie młodzi – charakter tej muzyki jest raczej nowoczesny i nieco eksperymentalny – ale także ci, którzy jeszcze pamiętali te utwory. I chyba na to liczyli - na to, że usłyszą melodie, które znali z dzieciństwa. Wśród wielu osób widziałam wzruszenie, co nakłoniło mnie, by dalej pracować nad tymi utworami. Szkoda byłoby takiego pomysłu na jednorazowy projekt. Zresztą nie lubię takiego podejścia. Wydaje mi się, że jeżeli w coś już wkładam energię, to warto, aby zebrała ona jak największe żniwo i dotarła do jak najszerszego grona odbiorców. Zresztą pierwszy koncert to trochę jak próba generalna, muzyka dojrzewa także na scenie – i w studio. Dlatego postanowiłam nagrać płytę, co po dwóch latach udało się właśnie zrealizować.

Jak poradziłaś sobie z językową warstwą tej płyty?
Powiem od razu – nie mówię w jidysz. Wykonanie tych piosenek umożliwiła mi pomoc Ani Rozenfeld – tłumaczki, artystki i wspaniałej znawczyni tego języka. Nie jest muzykiem, ale recytuje poezję do dźwięków granych przez Marcina Lenarczyka, więc rozumie specyfikę pracy ze słowem na scenie. Zrobiliśmy to w najprostszy pod słońcem sposób: jestem słuchowcem więc poprosiłam ją, aby nagrała mi te teksty na dyktafon. Dokładnie tak, jak ty to teraz robisz. Ania wytłumaczyła mi także różnice pomiędzy poszczególnymi dźwiękami w języku polskim i jidysz: twarde „h”, miękkie „l”, itd. Jestem osłuchana z językami obcymi, w tym z rosyjskim, nie było więc to dla mnie bardzo trudne. Do tego trzeba mieć też trochę muzykalności, ale da się to zrobić. Gdy Karolina Szymaniak – jidyszystka z ŻIH-u, słuchała piosenek z płyty, nie miała żadnych zastrzeżeń. Na szczęście, bo byliśmy już po nagraniach!

W jaki sposób dobierałaś materiał na „Bejrozkele”. Czy skupiałaś się na jakimś konkretnym okresie lub regionie?
Przygotowywałam ten materiał na festiwal Warszawa Singera, więc starałam się, aby były to pieśni, które mogły być wykonywane w stolicy. Oczywiście niełatwo to sprawdzić, ale chciałam, żeby były onezwiązane z Warszawą lub przynajmniej z terenami II Rzeczpospolitej. Co do okresu, to ten repertuar zawiera pieśni z przełomu XIX i XX wieku oraz z międzywojnia. To pieśni świata, który kwitł wtedy na granicy wielu kultur. Od strony muzycznej najbardziej interesowały mnie zaś melodie, które nie opierały się stricte na skalach muzyki żydowskiej. Szukałam melodii o, nazwijmy to, ekumenicznym charakterze. Takich, które pokazywały, jak przenikały kultury w przedwojennej Polsce. Tym bardziej, że rodzajów muzyki żydowskiej było mnóstwo: istniała muzyka sztetli z ich wiejskimi, klezmerskimi melodiami, a miejska inteligencja tworzyła muzykę, o której nie myślano w kategoriach narodowych czy etnicznych. Często była żydowska tylko w tym sensie, że jej twórcy mieli takie pochodzenie. Kompozycyjnie mógł to być jednak jazz, piosenki kabaretowe czy utwory klasyczne. Nie oznacza to jednak, że na płycie nie znalazły się piosenki tradycyjne, takie jak „Fregt di welt an alte kasze”, która jest na tyle charakterystyczna, że Maurice Ravel wykorzystał ją w jednym ze swoich utworów.

Czy słuchałaś jakichś nagrań z tamtego okresu?
Opierałam się wyłącznie na partyturach śpiewnikowych, czyli nutach i tekstach. Tych nagrań było wówczas sporo, stąd myślę, że można jeszcze do nich dotrzeć. Ja na pewno będę ten temat zgłębiać. Z drugiej strony jednak nawet się cieszę, że nie słuchałam starych, oryginalnych nagrań, bo papier daje większą możliwość interpretacji. Takie wykonania mogłyby mnie za bardzo nakierowywać, a na pewno zostałyby gdzieś z tyłu głowy. Jednak wykonując już ten materiał, odczuwam czasem brak tej wiedzy, wykonawczego kontekstu, więc będę musiała te zaległości nadrobić.

Wspomniałaś Ravela, ale jestem ciekaw czy te piosenki rzeczywiście były śpiewane w żydowskich domach, pełniąc funkcję kołysanki?
Zakres pieśni, które znalazły się na „Berjozkele”, jest dość szeroki. Wspomniane „Fregt di welt an alte kasze” to była tradycyjna melodia, więc z pewnością była wykonywana w domach i w innych, najróżniejszych kontekstach. „Berjozkele” Viktora Ullmanna ma charakter bliższy utworom Chopina czy Moniuszki, a więc pieśniom klasycznym. Do tego stopnia, że słyszałam ją w wykonaniu śpiewaków operowych z akompaniamentem fortepianu. „Wer zingt es dort” natomiast śpiewał Józef Młotek w przedwojennej Warszawie. Z drugiej strony „A jingele, a mejdele” jest wykorzystywane w przedszkolach, gdzie śpiewają ją dzieci. Mamy tu więc do czynienia z żywą tradycją.

Wydaje mi się, że to jest sprzyjająca sytuacja, gdy album ma tak wielopokoleniowy potencjał. Czy myślałaś o tym, pracując nad „Berjozkele”?
Tak, co widać między innymi w grafice. Chcemy, aby ten album był muzycznie i wydawniczo atrakcyjny zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłego odbiorcy o wymagającym guście. Wydawniczo „Berjozkele” spełnia, wydaje mi się, najwyższe wymagania. Mam nadzieję, że muzycznie także. Z jednej strony jest to muzyka eksperymentalna, bo pojawia się tu nowoczesne instrumentarium, ale z drugiej strony są też eksponowane wątki tradycyjne. Nie starałam się udziwniać czegokolwiek na siłę.

Czy od samego początku przyświecał ci cel, aby tę tradycję złamać trochę elektronicznymi brzmieniami?
Wiesz, zawsze tak jest, że od początku masz w głowie jakiś zamysł, ale efekt finalny jest uwarunkowany tyloma sprawami: umiejętnościami, upodobaniami, ale także możliwościami logistycznymi. Te piosenki były przeze mnie tak aranżowane, abym mogła je zagrać w pojedynkę. Przecież w założeniu taki miał być mój koncert, a to stawiało pewne ograniczenia. W rezultacie powstały bardzo minimalistyczne aranżacje. Byłam ograniczona do swojego głosu i jednego – maksymalnie dwóch – instrumentów. W niektórych piosenkach udało mi się grać na dwóch instrumentach na przemian – lub na raz. Ten minimalizm okazał się świetnie pasować do tych kompozycji. Powstało przez to coś bardzo nieortodoksyjnego, nowoczesnego. Co więcej, ten muzyczny sznyt podkreśla charakter tych utworów, które mają przecież wyciszać, uspokajać i nieść coś szlachetnego.

W jakim stopniu na twoją fascynację muzyką żydowską wpłynęła przeprowadzka do Sejn?
To jest w ogóle jakieś niesamowite zrządzenie losu… można nazwać to wręcz przeznaczeniem. Górnolotne słowa, ale to się po prostu pięknie splata. Kiedy zaczynałam ten projekt byłam po pierwszym spotkaniu z Pograniczem, nie wiedziałam jednak, że się tam przeprowadzę. Mieszkanie w Sejnach sprawia, że mam na miejscu wspaniałe zaplecze merytoryczne. Korzystam z niego na bieżąco, a Michał Moniuszko z Fundacji dołączył na stałe do zespołu. Ostatecznie rozszerzyłam bowiem skład do trio, a obok Michała na kontrabasie i mandolinie gra z nami jeszcze Kacper Szreder na cymbałach i flugelhornie. Ta zmiana wnosi wiele do tych piosenek, choć zachowują one kameralny charakter. Pogranicze pomogło mi również udostępniając przestrzeń na nagranie tej płyty. Duch fundacji na pewno jest na „Berjozkele” obecny. Nie tylko z tego względu.

Na tej minimalistycznej płycie ostatecznie pojawili się jeszcze Raphael Rogiński i Mikołaj Trzaska. Brakowało ci klarnetu i gitary czy było to ich inicjatywa?
Myślę, że to była współpraca, która przyniosła obopólną radość. Mikołaj przyjechał w lecie do Sejn, dosłownie na chwilę przed tym, jak zaczęłam nagrywać płytę. Spędził u nas tydzień, ponieważ tutaj odbywa się praca u podstaw, materiał koncertowy przygotowuje się z młodzieżą przez siedem dni. Przypadkiem był świadkiem naszej próby. Spodobało mu się na tyle, że wziął klarnet i się do nas przyłączył. Stwierdziliśmy, że chyba trzeba to jakoś uwiecznić. Z Raphaelem przyjaźnimy się od paru lat i on jest właściwie ojcem chrzestnym tej płyty, bo przecież sam zasugerował ten repertuar. Zaproszenie go było czymś absolutnie naturalnym.

Jak wyglądało instalowanie ich instrumentów na „Berjozkele”?
Materiał został zarejestrowany wcześniej, w Sejnach a chłopaki dograli swoje partie u siebie. Sugerowali się przy tym moimi wskazowkami, ja już dokładnie czułam te kompozycje i wiedziałam mniej więcej, gdzie znajdzie się jeszcze przestrzeń dla dodatkowego instrumentu. Później nastąpiła kompilacja, a jej efekt jest – mam wrażenie – rozsądnym wyważeniem minimalizmu z pełnym spektrum barw pojawiających się na płycie.

17 grudnia występujecie w Żydowskim Instytucie Historycznym. Czy macie już dalsze plany?
W tej chwili nie, ale szykują się jakieś koncerty – nie mogę jednak jeszcze podać szczegółów. Na pewno planujemy podróżować z tym materiałem. Szkoda byłoby tej płyty nie zanieść w świat. Chcielibyśmy pojeździć po Polsce i to nie tylko po największych miastach. Jest to na tyle kameralny projekt, że jesteśmy w stanie spakować się w jeden samochód. Nawet z kontrabasem.