„Perkusja jest jak bijące serce matki” – wywiad z Newmanem Taylorem Bakerem

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

W minionych miesiącach odbyło się w Polsce kilka koncertów grupy Debory Brown, której jesteś członkiem. Czy mógłbyś przybliżyć specyfikę tego projektu oraz to, jak pracuje Ci się z tą wokalistką?

To przedsięwzięcie, związane z jej najnowszym albumem „Kansas City Here I Come ” rozpoczęło się w marcu, kiedy spotkałem Deborę i wystąpiłem razem z nią oraz Kevinem Mahoganym na Szczecin Jazz Festival. Obserwując ją, nauczyłem się wiele jeśli chodzi o umiejętność kierowania muzykami – pozostając uprzejmą i łagodną liderką, osiąga pożądane rezultaty. Ale przede wszystkim jej niezwykła muzykalność inspiruje mnie do ciągłego rozwoju, praca z nią to zawsze okazja do nauki. I, poza tym, występy z Deborą przynoszą mi dużo radości.

W tym zespole jest również Sylwester Ostrowski, z którym współpracujesz już od dłuższego czasu. Jak się spotkaliście i jak rozwijało się Wasze działanie?

Niedawno Sylwester wspomniał, że znamy się 16 lat i naprawdę zaskoczyło mnie, że to już tak długo. Ale rzeczywiście – poznaliśmy się w 2000 roku, kiedy to Sylwester sprowadził do Szczecina kwintet Billy'ego Harpera, w którym grałem. Przez pierwszych pięć lat naszej znajomości nie wiedziałem nawet, że Sylwek jest muzykiem, gdyż zajmował się naszymi trasami od strony produkcyjnej, co robił bardzo profesjonalnie. W ciągu naszej wieloletniej przyjaźni miałem szansę przekonać się nie raz o jego skuteczności w przekuwaniu pomysłów na działania. Cieszę się też, że dzięki niemu miałem okazję rozwijać się jako muzyk, lider i nauczyciel. To on sprawił, że mogłem lepiej poznać Polskę, a także założyć mój własny zespół Washboard XT w składzie: Sylwester na saksofonie tenorowym, Joanna Gajda na fortepianie piano, Bartek Świątek na basie, a ja na instrumencie, który nie tak dawno odkryłem, czyli „washboard” (dosłownie „deska do prania” - przyp. red.).

Ale byłeś w Polsce przed 2000. rokiem, prawda?

Tak, moja pierwsza wizyta w Polsce odbyła się w 1980 roku, kiedy z kwintetem Harpera grałem na Jazz Jamboree i przez dziesięć dni koncertowaliśmy w kraju. Odwiedziliśmy wtedy także Kraków, Łódź i Białystok. I gdy wróciliśmy do Polski w 1999 roku, okazało się że jest to już inne miejsce! Kolorowe budynki, uśmiechnięci ludzie, pogodne twarze... Trudno było nam uwierzyć w tę przemianę.

 

Pochodzisz z rodziny o artystycznych tradycjach. Gdy cofasz się myślami do czasów dzieciństwa, czy od początku było jasne, że będziesz muzykiem?

Mówiąc szczerze, nie znam innego życia niż to, w którym pragnę grać na perkusji. Podobno już gdy miałem dziewięć miesięcy, wykazywałem ku temu predyspozycje. Zaś pierwszy zestaw otrzymałem na Święta Bożego Narodzenia tuż przed moimi drugimi urodzinami. (śmiech) Moim pierwszym nauczycielem fortepianu był Undine Smith Moore, a perkusji – Nathaniel Gatlin. Obaj wykładali na Virginia State College i byli przyjaciółmi mojej rodziny. Do szkolnego zespołu, który założył Gatlin, dołączyłem gdy miałem 5 lat,a już kilka lat później występowałem z nim. W tym samym czasie chodziłem na najróżniejsze muzyczne wydarzenia w okolicy: koncerty jazzowe, klasyczne, rhythm'n'bluesowe, z nurtu spirituals etc. Byłem zafascynowany wszystkimi stylami i mówiłem sobie, że będę grał różnorodną muzyką. Od najmłodszych lat miałem możliwość słuchania na żywo międzynarodowych gwiazd, takich jak Marian Anderson, Vladimir Horowitz czy Billy Taylor. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem operę „Porgy & Bess” - była to wersja z lat 50. – a także usłyszałem Detroit Symphony. Nawiasem mówiąc, zawsze gdy występowała orkiestra, specjalnie siadałem w takim miejscu balkonu, by dobrze widzieć sekcję perkusyjną. Do dziś mam poczucie, że wiele mojej wiedzy na temat gry na kotłach pochodzi właśnie z tamtego podpatrywania muzyków orkiestrowych.

A co przywiodło Cię do instrumentu zwanego „washboard”?

Poznanie go po prostu mi się przytrafiło. Zostałem poproszony o zagranie na nim w zastępstwie Dave'a Gibsona z grupą Ebony Hillbillies w Nowym Jorku. Dave dał mi łuski po nabojach do shotguna, którymi gra się na washboardzie, i uświadomił, że tak się gra przede wszystkim na południu Stanów Zjednoczonych. Nie miałem o tym pojęcia!

I jak to pierwsze doświadczenie przebiegło?

Gdy grałem, zdałem sobie sprawę, że moje ręce robią coś, o czym nie miałem pojęcia, że są w stanie wykonać! Muzyka, która spod nich wybrzmiewała, była dobra, ale to nie ją grałem. Czułem, że udział w niej ma jakaś zewnętrzna, obca siła. Miałem wrażenie, jakby moi przodkowie pokazywali mi, jak mam grać. Magiczne zdarzenie! Graliśmy około trzech godzin z krótkimi przerwami, reakcja zespołu była bardzo dobra. Na komplement basisty odpowiedziałem: „dziękuję, ale za cholerę nie wiem, jak ja to robiłem”! (śmiech)

bakerZnakomity początek!

To prawda. Grało mi się komfortowo i czułem, że wykorzystuję wszystkie moje muzyczne umiejętności. Później wystąpiłem jeszcze kilka razy z tą grupą i odkryłem, że moje granie było znacznie lepsze wtedy, gdy w ogóle nie myślę o technice. Takie intuicyjne podejście było przeciwieństwem tego, jak myślałem o perkusji, grę na której studiowałem przez lata. W przypadku washboardu nie musiałem tego robić i muzyka była równie dobra, a może nawet lepsza. Washboard był więc pierwszym instrumentem, na którym mogłem grać na wysokim poziomie bez doświadczenia czy uprzedniej nauki. Innym elementem, który sprawił, że do dziś gram na washboardzie, to reakcje widowni. Ten instrument sprawia, że ludzie się uśmiechają, daje im radość. A takie oddziaływanie muzyki jest dla mnie niezmiernie ważne.

Pracowałeś z artystami pochodzącymi z odmiennych gatunków i dziedzin: jazzmanami, bluesmanami, orkiestrami, ale również tancerzami czy choreografami. Jak udaje Ci się dojść do porozumienia z nimi i znaleźć płaszczyznę do tworzenia?

Ważne jest, aby wspólnym celem było dążenie do artystycznej doskonałości. Niezależnie od dziedziny sztuki, którą się zajmujesz, cel jest zawsze ten sam. Poza tym ja lubię się uczyć, a każda sytuacja umożliwia poznanie nowej techniki czy podejścia do wyrażania siebie. Miałem szczęście spotkać licznych wspaniałych artystów na mojej drodze, którzy wywarli na mnie wpływ i – mam nadzieję – stali się również częścią mojej sztuki.

Które z tych spotkań szczególnie zapadły Ci w pamięć?

Było ich tak wiele... Pierwszym na pewno było zobaczenie Aarona Coplanda dyrygującego Richmond Symphony. Inne jest związane z faktem, że w latach 70. brałem udział w warsztatach z filharmonikami nowojorskimi, gdzie przez tydzień uczyłem się pod okiem legendarnych kotlistów: Bustera Baileya, Harolda Rosenberga i Saula Goodmana. W trakcie jednej z sesji Goodman – który wiedział, że jako jedyny z podopiecznych nie studiowałem w konserwatorium – uznał mnie za wręcz urodzonego do gry na kotłach. To zachęciło mnie do kontynuacji i pracowałem w różnych orkiestrach w takim charakterze. Zaś z całkiem innej bajki – zdarzyło mi się też kiedyś siedzieć obok Steviego Wondera grającego na fortepianie i śpiewającego dla jego żony...

 

A jeśli chodzi o bardziej jazzowe doświadczenia?

W 1978 roku miałem zastąpić mojego przyjaciela Wilby'ego Fletchera w grupie Ahmada Jamala. Mieszkałem wtedy w Filadelfii i przyjechałem do Nowego Jorku. Zagraliśmy małą próbę i za godzinę odbył się koncert. Nie muszę dodawać jak byłem zestresowany – Ahmad był jednym z moich ulubionych muzyków. Po koncercie podszedł do mnie i powiedział, że jestem genialny oraz że dodałem nową energię do jego przeboju „Poinciana”! Bardzo się ucieszyłem. I nawet zaprosił mnie do swojego zespołu, ale miałem wtedy zaplanowaną sześciotygodniową trasę z Monnette Sudler Quartet po Europie – to miała być moja pierwsza podróż za ocean, więc musiałem odmówić. Raz grałem również z McCoy Tynerem w zastępstwie za Aarona Scotta. Mieliśmy wtedy godzinną próbę, tylko ja i McCoy – miałem go tylko dla siebie! Pamiętam ją bardziej niż sam koncert. Do dziś wspominam też niezwykły występ z sekstetem Henry'ego Threadgilla w starożytnym teatrze we Włoszech. To była piękna, letnia noc, niebo pełne gwiazd. Jeden z utworów rozpoczynał się od mojej partii na kryształowych szklankach z niewielką ilością wody w środku, w które uderzałem drewnianymi pałeczkami. Wkrótce Henry dołączył do mnie na flecie altowym. Wygrywane przez niego brzmienia, razem z moimi dźwiękami, kojąco wypełniły całą przestrzeń widowni. Piękna chwila!

Co z Twojego punktu widzenia jest tak wyjątkowego w muzyce, że wciąż masz w sobie wolę tworzenia, spotykania się z muzykami i przekazywania energii publiczności?

Mając za sobą występy w ponad 45 krajach, nabrałem pewności, że muzyka nie potrzebuje tłumaczenia czy objaśnienia, aby wpłynąć na słuchacza i zaoferować mu znaczące przeżycie. Grałem dla ludzi z rozmaitych kultur, mówiących różnymi językami i widziałem, że następuje między nami ta szczególna komunikacja. Mam zresztą teorię, że ssaki łączy to, iż wszystkie mówią wspólnym językiem. Jest to język uderzeń serca matki. Tym samym językiem przemawia perkusja, która jest jak bijące serce. O tej metafizycznej wspólnocie przekonuję się, gdy zdarza mi się grywać w lesie. Podchodzą do mnie wtedy zwierzęta. I tym doświadczeniom szczerego zespolenia ze słuchaczami trudno byłoby mi się oprzeć. Dzięki temu mam wrażenie, że czynię lepszym życie innych, ale również wzbogacam własne.

Czy jest szansa na to, że posłuchamy Cię w Polsce w nadchodzącym roku?

Jak najbardziej. Będę grał z triem Matthew Shippa w marcu na Szczecin Jazz Festival, a także z Deborą Brown i jej projektem „Kansas City Here I Come”, w ramach trasy po Europie.

A zatem do zobaczenia w przyszłym roku! Dziękuję za rozmowę.

I ja bardzo dziękuję.