WSJD: Big Three - Pawlik, DeJohnette i Holland!

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Gdy w drugim dniu Warsaw Summer Jazz Days widownia powoli zbierała się w Soho Factory, na Stadionie Narodowym grały już supporty przed wieczornym koncertem Metalliki. W drodze na kolejny festiwalowy dzień, myśląc o nadchodzących występach zespołów Włodka Pawlika, Jacka DeJohnette i Dave'a Hollanda, mijałem fanów amerykańskiej grupy i przypomniała mi się nazwa jej przedsięwzięcia z 2010 roku: Metallica występowała wtedy w ramach trasy „Big Four” razem z trzema innymi legendarnymi metalowymi kapelami. Pomyślałem sobie wtedy, że wydarzenie, na które jadę do Soho Factory, spokojnie można by nazwać „Big Three”. Nie byłaby to nazwa pretensjonalna, gdyż wszystkie trzy zespoły zagrały wielkie koncerty.

Wieczór rozpoczął się występem tria Włodka Pawlika w składzie, w którym ta dowodzona przez pianistę formacja gra od 2002 roku: Paweł Pańta na kontrabasie i basie elektrycznym oraz Cezary Konrad na perkusji. Ich koncert, określony przez Mariusza Adamiaka jako „najważniejszy polski akcent tegorocznej edycji festiwalu”, istotnie miał w sobie jakiś pierwiastek osławionej „polskości”. Charakter ich muzyki i emocje, jakie w sobie zawiera, wydają mi się bowiem korespondować z naszą narodową wrażliwością; jest w tych melodiach powaga, melancholia, a także pokłady jakiejś romantycznej uczuciowości, „mistyczne mgiełki”, które są nam tak bliskie. Ale, jak to z najlepszą polską muzyką bywa, nie jest ona hermetyczna, lecz właśnie otwarta na słuchacza; chciałoby się powiedzieć: uniwersalna. Przygotowany przez grupę repertuar składał się zarówno z kompozycji nowych, jak i znanych już z albumów tria. Publiczność przyjęła szczególnie gorąco zagrany na bis „Transylwania Dance”  – przezabawny, galopujący utwór – a także tytułową kompozycję z nagrodzonej Grammy płyty „Night in Calisia”. Swoim wybornym wykonaniem trio z łatwością dowiodło, że ta muzyka brzmi świetnie również bez towarzyszącej orkiestry symfonicznej. A może nawet lepiej?

Jako drugi zagrał zespół Jacka DeJohnette w składzie przyprawiającym o zawrót głowy: Ravi Coltrane na saksofonie sopranowym i tenorowym, Matt Garrison na basie elektrycznym oraz lider na perkusji i fortepianie. Ich muzyka opierała się przede wszystkim na niezależnych wypowiedziach każdego z artystów; było w niej wiele abstrakcji, swobodnej ekspresji, jedynego w swoim rodzaju chaosu. W tego typu sztuce instrument jest naczyniem dla strumienia świadomości muzyka, który nic nie musi, a zatem może wszystko. Słuchaczowi pozostaje podążanie za nieprzewidywalną wyobraźnią wykonawców, szuka on jednak podświadomie jakichś regularności, rozpoznawalnych motywów, choćby odrobiny porządku. Te momenty oczywiście następują i przynoszą tym większą satysfakcję. Po zagranych w duchu free czterech kompozycjach DeJohnette, grający do tej pory wyłącznie na instrumentach perkusyjnych, zasiadł za fortepianem. I to, co nastąpiło potem, z całą pewnością pozostanie na bardzo długo w pamięci słuchacz: było to zupełnie oszałamiające wykonanie „Flamenco Sketches” Davisa i Evansa, genialnej ballady zamykającej album „Kind of blue”. DeJohnette grał na fortepianie oszczędnie, ale bardzo treściwie; Coltrane zagrał długie, przeszywające solo, Garrison zaś oddał pole partnerom i akompaniował z dużą klasą. To był kojący, rozmarzony dźwiękowy świat. Dwa ostatnie utwory - „Inner Urge” Hendersona i zagrany na bis „The Sidewinder” Morgana – były okazją do ujścia napięcia, które zespół zbudował przez pierwszą część koncertu. Tutaj już było miejsce na wirtuozowskie popisy, a nawet na bardziej dosłowną muzyczną zabawę.

Po triu DeJohnette'a wystąpił kwartet Prism pod wodzą Dave'a Hollanda. Prowadzony przez słynnego kontrabasistę zespół tworzą także Craig Taborn na fortepianie i pianinie fender rhodes, Kevin Eubanks na gitarze elektrycznej oraz Eric Harland na perkusji. Ich koncert to była szalona, niemal przez zatrzymania, jazzrockowa jazda, której przewodziła drapieżna gitara Eubanksa i żywiołowa perkusja Harlanda. Gitarzysta swoją agresywną grą zdominował nie tylko brzmienie zespołu, ale i jego ekspresję. W niektórych kompozycjach sprawdzało się to doskonale – to, jak fantazyjnie tworzył dźwięki w „The Empty Chair” czy „Evolution”, było wprost niewiarygodne – w kilku innych jednak, mam wrażenie, pomysły gitarzysty nie były trafione i zespół jego śladem brnął w ślepą uliczkę tępego rocka. Szkoda, że bardziej wyeksponowany nie był Taborn, a także sam lider, który w nielicznych partiach solowych pokazał, w jak doskonałej jest formie oraz jak potężne jest jego brzmienie. Doprawdy, dużym przeżyciem było słuchanie tej majestatycznej wręcz gry.

Kolejny wspaniale różnorodny jazzowy festiwalowy wieczór dał słuchaczom wiele wrażeń. I wszyscy wyszliby z Soho Factory z uczuciem satysfakcji i zadowolenia gdyby nie zasmucająca wiadomość, ogłoszona po występie Hollanda przez Mariusza Adamiaka, o śmierci Charliego Hadena. Drugi dzień Warsaw Summer Jazz Days można więc post factum potraktować jako piękny, jazzowy hołd dla zmarłego mistrza kontrabasu.