Wirtuoz czy... diabeł? Adam Bałdych w radiowej Trójce.

Autor: 
Beata Wach

W ostatnią niedzielę z wybiciem godziny 20.05 jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a  właściwie smyczka, Studio PR im. Agnieszki Osieckiej, zamieniło się w „pokój wyobraźni” Adama Bałdycha, młodego, utalentowanego jazzowego skrzypka. A wszystko za sprawą wydanego w czerwcu krążka „Immaginary Room” w prestiżowym ACT Music. To debiut Adama Bałdycha w barwach tego prestiżowego wydawnictwa, a niedzielny koncert w radiowej Trójce, to nic innego, jak promocja tej rewelacyjnie przyjętej przez krytykę płyty.

Skład muzyków na niedzielnym koncercie był zgoła odmiennym od tego na płycie. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z publiczności był tym zaskoczony. Nie był to „Baltic Gang” jak go zmyślnie, biorąc pod uwagę pochodzenie muzyków, nazwali Bałdych wspólnie z Siggim Lochem i Nilsem Landgrenem, współproducentem płyty. Z prozaicznego powodu: zebranie tak bardzo zajętych muzyków (Danielsson Lars, Karlzon Jacob, Landgren Nils, Pohjola Verneri, Lund Morten, Neset Marius) w jednym czasie i miejscu, nie wspominając o trasie promocyjnej, zakrawa prawie o niemożliwe. Od samego więc początku był brany pod uwagę polski skład i ten właśnie mieliśmy okazję usłyszeć w niedzielny wieczór: Paweł Tomaszewski (fortepian), Piotr Żaczek (gitara basowa), Maciej Kociński (saksofon), Łukasz Żyta (perkusja).

Czy dorównywał oryginałowi? Nie sądzę, żeby którykolwiek z muzyków z niedzielnego składu miał taki zamysł i żeby ktokolwiek tego oczekiwał. Byli inni, byli sobą i to jeszcze jak byli! Tym bardziej, że Adam Bałdych, co świadczy wyłącznie o jego dojrzałości, tak rzadko spotykanej w wieku 26 lat i tym bardziej cennej, nie grał tylko na siebie, nie grał solo, dawaj przestrzeń muzykom i z nimi ją współtworzył. Nie byliśmy więc uczestnikami, jak można byłoby się spodziewać, jedynie wirtuozerskiego pokazu technicznych umiejętności Bałdycha, choć trudno było oderwać oczy od tego, co i z jaką sprawnością robił ze strunami skrzypiec, ale prawdziwego kolektywnego grania. Mieliśmy więc mocną sekcję rytmiczną z bardzo zarysowanym brzmieniem gitary Piotra Żaczka, delikatne, zmysłowe sola na tenorowym saksofonie Macieja Kocińskiego i soczyste dźwięki fortepianu Pawła Tomaszewskiego pięknie stapiające się z resztą ansamblu. I, oczywiście, Adam Bałdych i jego zaczarowane skrzypce, momentami tak bardzo klasyczne, że na krótką chwilę,  zamykając oczy można było ulec iluzji uczestniczenia w koncercie muzyki poważnej, by zaraz powrócić na łono improwizacji powściąganej jednak nastrojowymi kompozycjami Bałdycha.

Koncert był bardzo wyważony, kompozycje wysmakowane, wyczuwało się aurę nowojorskiego jazzu, która przez ostatnie trzy lata towarzyszyła Adamowi Bałdychowi niemalże na co dzień. Zdecydowanie jednak dominował klimat muzyki ludowej, czy jak to woli, bezpiecznie, folkowej. Nawet specjalnie przygotowany na niedzielny koncert utwór „Teardrop” Massive Attack nie był pozbawiony tak charakterystycznego dla słowiańskiej duszy sentymentalizmu, którego źródeł należy szukać w ludowości. I jeżeli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, co do „słowiańskości” skrzypka, to myślę, że niedzielny koncert nie pozostawił po nich śladu. I bardzo dobrze! W końcu to jego „integralna i naturalna część”, jak wyjawił w jazzariowym wywiadzie, która z czasem ma szansę stać się jego  znakiem rozpoznawczym. Życzymy mu tego bardzo.