Warszawska kontynuacja Krakowskiej Jesieni – I dzień w Pardon To Tu

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Krakowska Jesień Jazzowa dobiegła końca. Przez cały tydzień jej trwania pocieszałem się myślą o tym, że choć nie udało mi się do Krakowa zawitać, to właściwie 90% muzyków z festiwalu obejmie trzydniową rezydencje w warszawskim Pardon To Tu. Taka myśl na otarcie łez, której na dodatek przyświecała hipoteza pełna nadziei: skoro grali już wspólnie cały tydzień, to do Warszawy przyjadą w świetnej formie, na rozgrzaniu i w efekcie dostaniemy coś w rodzaju małej Pardonowej Jesieni Jazzowej.

Pierwszy dzień pod względem ilości zaprezentowanych składów okazał się najbardziej intensywny, żeby nie powiedzieć przeładowany. Na scenie pojawiły się aż trzy zestawienia muzyków, w każdym z nich fundament rytmiczny spoczywał na barkach Michaela Zeranga, inicjatora całego przedsięwzięcia.

Set I

Stosunkowo rzadko na polskiej scenie muzyki improwizowanej można się zetknąć z kobietami. Tymczasem koncert Katarzyny Karpowicz, Wacława Zimpla i Michaela Zeranga okazał się zdecydowanie propozycją najbardziej świeżą w zestawieniu z dwoma setami późniejszymi. Zapewne nie małą rolę odegrał w tym wypadku egzotyczny instrument obsługiwany przez artystkę - japońskie koto - który zadziałał jak mieszanka orientalnych przypraw dla i tak już bardzo zanurzonej we wschodniej tradycji muzyki Zimpla i Zeranga. Brzmienie koto, przypominające skrzyżowanie harfy i cymbałów nadawało całości eteryczny, marzycielski, ale też nieco mistyczny charakter. Był to set zdecydowanie najbardziej wyciszony, skupiony na pojedynczych dźwiękach, które w zestawieniu tworzyły iście niesamowity klimat. Klarnet Zimpla daleki był od free jazzowych odjazdów i dominacji, bardziej operując harmonicznymi rozwinięciami tematów poddawanych przez Karpowicz, choć również momentami odlatywał w tylko sobie znane muzyczne światy. Wszystko spajała delikatna, pomysłowa gra Zeranga. Piękny, medytacyjny występ o etnicznych konotacjach, lecz w zupełności pozbawiony jarmarcznej cepeliady. Klasa.

Set II

Po wyciszonym początku wieczoru przyszedł czas na lekki skok adrenaliny - duet Dave Rempis, Michael Zerang. Panowie jakby w kontrze do koncertu rozpoczynającego postawili na granie ostre, pełne ognia i pasji. Dave Rempis, stały współpracownik Kena Vandermarka, zaprezentował pokaźny arsenał rozmaitych technik gry na saksofonie tenorowym i altowym na tle gęstej perkusji Zeranga. Występ podzielony na dwie części był kwintesencją free jazzowego duetu saksofon-perkusja i choć prawdopodobnie chemii na linii Rempis – Zerang nie brakowało, wszak panowie grają ze sobą od lat, nie mogłem wejść w muzykę w tak dużym stopniu jak w przypadku chociażby duetu Vandermark – Paal Nilssen-Love. Być może występ zyskałby gdyby artyści nico bardziej żonglowali nastrojami, niestety jednak po pewnym czasie ogień duetu zaczynał tchnąć monotonią. Najciekawsze w tej pożodze były zdecydowanie nieliczne momenty wyciszenia i bardziej poukładanych eksperymentów brzmieniowych. Z mojej perspektywy był to dobry, lecz nie do końca porywający występ.

Set III

Na zakończenie na scenie Pardon To Tu goście mogli posłuchać największego tego dnia składu, polsko-amerykańskiego kwartetu. Do duetu Zerang – Rempis dołączył Wojciech Traczyk na kontrabasie i Piotr Damasiewicz z trąbką. Zespół złożony na podobieństwo klasycznego jazzowego kwartetu zaprezentował muzykę o charakterze dość mocno zbliżonym do free Rempisa i Zeranga. Skład lwią część występu odegrał w mniejszych, dwu, bądź trzyosobowych podgrupach, a improwizacje klarujące się w ten sposób były następnie podejmowane przez wszystkich muzyków. W ten sposób kwartet co chwila zmieniał „lidera” – raz był nim Rempis, grający nieco spokojniej niż w drugim secie, innym razem Damasiewicz z nieodłącznymi tłumikami, który przejął od amerykańskiego kolegi rolę eksperymentatora brzmieniowego. Traczyk podobnie jak wrocławski trębacz umiejętnie wpasował się w podjętą konwencje, a jego kontrabas stanowił dla całości harmoniczną ostoję. Propozycja muzyczna składu była nieco bardziej zróżnicowana niż poprzedzającego duetu, a końcowa, bardziej wyciszona cześć występu pozwoliła na skupienie uwagi na poszczególnych instrumentalistach.

Intensywny dzień pierwszy improwizowanego triatlonu dobiegł końca. I choć nie obfitował on w momenty porywające w tak dużym stopniu jak się spodziewałem, to słuchanie tak znakomitych muzyków na jednej scenie jest absolutnie warte zobaczenia i doświadczenia. A kolejne dwa wieczory zapowiadają się co najmniej interesująco…