Warsaw summer Jazz Days 2015: Giovani, Ambroży i Vijay - było pięknie

Autor: 
Bartosz Adamczak
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne
Tegoroczne Warsaw Summer Jazz Days to poniekąd korespondencyjny pojedynek, którego celem jest tchnąć życie w odwieczną jazzową formułę, powiedzieć coś nawet nie tyle nowego co osobistego. Chodzi o formułę tria fortepianowego, w programie festiwalu pojawi się aż siedem koncertów w takim składzie, wśród nich zespóły debiutujące jak i takie, których artystyczna wysoka pozycja na jazzowej scenie jest niepodważalna. 
 
Wczoraj pierwszy wieczór festiwalu rozpoczęty został przez Giovanni Guidi Trio. Pianista uznawany za jeden z najbardziej obiecujących talentów włoskiej sceny jazzowej, obok niego jeden z najbardziej rozchwytywanych basistów młodego pokolenia – Thomas Morgan (polskiej publiczności doskonale znany z nowojorskiego kwartetu Tomasza Stańki) oraz Joao Lobo, perkusista przyznam mi nieznany, ale grający regularnie z Roswellem Ruddem i Enrico Rava.
 
 
 
Giovanni Guidi tworzy pod opieką monachijskiej ECM i to zobowiązuję, ze sceny płyną więc dźwięki dość delikatne i starannie dobrane. Jest introwertyczna, skupiona improwizacja, jest obowiązkowa liryczna (cudnej urody) ballada, jest też odrobina dynamiczniejszej, bardziej brawurowej gry. Lider oczywiście biegły w pianistycznej sztuce, basista wyśmienity ale jakby przytłumiony, o perkusiście można powiedzieć, że trochę się schował za partnerami, grając wyjątkowo delikatnie, nazbyt ostrożnie. Gry tria słucha się przyjemnie, ale nie zapada głęboko w pamieć, być może wrażenie pozostałoby większe gdyby nie następne koncerty tego wieczoru. Z perspektywy dodatkowych godzin muzyki można stwierdzić, że Giovanni Guidi Trio wciąż szukają swojego osobistego języka, ale nadziei tracić nie należy – pianista ma dopiero 30 lat i jeszcze długą drogę przed sobą.
 
Na drugi koncert wieczoru czekałem szczególnie niecierpliwie. Występ Ambrose Akinmusire trzy lata temu na scenie Soho Factory był wyjątkowy i zupełnie niespodziewany. Teraz oczekiwania były spore, ale trębacz (lat 33) potwierdził wyjątkową dojrzałość artystyczną, spójność muzycznej wizji. Tym razem na scenie kwartet, obok lidera Justin Brown, który sympatię publiczności zdobywa z miejsca imponującym afro, wyjątkowo zadziorny i energetyczny perkusista, Harish Raghavan na kontrabasie i Sam Harris na fortepianie. W grze kwartetu czuć doskonałe zgranie, tworzą organiczną całość. W muzyce Ambrose zachwyca doskonałe wyczucie granicy między szacunkiem dla jazzowej historii a muzycznym tu i teraz. Jazz w jego wykonaniu to nie muzyka odcięta od rzeczywistości, ale z niej wypływająca (często bardzo bezpośrednio, np. wspominając czarnoskórych obywateli USA, którzy zginęli z rąk policji w ostatnim czasie). Trudno o bardziej dosadniejszy dowód na to, że Jazz is not dead niż Ambroży i jego zespół. Trudno też o piękniejsze dźwięki niż chwytająca za gardło ballada, czy raczej litania „Regret (No More)” wykonana w duecie z fortepianem.
 
 
Na zakończenie wieczoru na scenie pojawił się Vijay Iyer Trio, jeden z najbardziej cenionych współcześnie składów fortepianów, jak panowie pokazali na scenie, nie bez przyczyny. Gra Vijay jest bezsprzecznie wirtuozerska, często wydaje mi się też dość chłodna, zbyt intelektualna. Pianista tworzy monumentalne harmoniczne konstrukcje, labirynty, z precyzją i wizją genialnego architekta.  Wprowadza też do repertuaru, kolejny dowód muzycznej erudycji, elementy transowe rodem z elektronicznego minimalizmu. Gra lidera odnajduje jednak idealną przeciwwagę w energetycznej pracy sekcji. To frywolna, cudownie nieprzewidywalna gra Marcusa Gilmore'a na perkusji, oraz drapieżna gra Stephana Crumpa na kontrabasie nadają muzyce tria emocjonalnej głębi. Między tą trójką odbywa się nieustanna dyskusja intelektu i emocji i jej obserwowanie jest doprawdy pasjonujące.
 
A że panowie dyskutować lubią, na zakończenie koncertu zaprosili na scenę z powrotem Ambrose Akinmusire. Było żarliwie, było drapieżnie. I kiedy ponad pół godziny poźniej, zdecydowanie po północy, Vijay Iyer Trio żegnali festiwalową publiczność delikatną kołysanką i słowami „continue to listen” można było stwierdzić, że było doprawdy pięknie.