Warsaw Summer Jazz Days 2014: Mistrzowie w trzech kategoriach

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Po prologu Warsaw Summer Jazz Days w postaci koncertu SBB nadszedł czas na czterodniowy maraton właściwego jazzowego grania. W pierwszym dniu festiwalu odbyły się trzy koncerty i tak też będzie przez pozostałe dni. To potężna dawka jazzu, obcowanie z którą – gdy program jest tak urozmaicony, jak miało to miejsce w czwartkowy wieczór – jest kilkugodzinną, fascynującą przygodą.

Jako pierwszy na scenie pojawił się zespół Ronin, któremu przewodzi szwajcarski pianista Nik Bärtsch. Kwartet wystąpił w składzie: Sha na saksofonie altowym i klarnecie basowym, Kaspar Rast na perkusji, Thomy Jordi na elektrycznym basie oraz lider na fortepianie i pianinie fender rhodes. Powtarzane subtelne nuty fortepianu i basu, przeciągłe tony saksofonu, dyskretna perkusja – taki był początek. Po nim Bärtsch przywitał widzów i zaprosił do wspólnej podróży. Cóż to była za podróż! Można było odnieść wrażenie, że ubrani na czarno muzycy przewodzą swoistej liturgii, w której uczestnictwo wymaga pełnego oddania się jej zarówno od wykonawców, jak i słuchaczy. Muzyka Bärtscha to muzyka intensywności; jest w niej jakaś emocjonalna pełnia, która pochłania umysły i serca. Słuchacz poddaje się tej muzycznej hipnozie, która realizuje się przez repetytywne, niepostrzeżenie ewoluujące motywy. Prowadzący przez te wysublimowane krainy dźwięków pianista lubuje się jednak w nagłych przejściach w radykalnie odmienny nastrój; w wyniku tego następuje ścieranie się piękna z brzydotą, pewności z absolutnym zwątpieniem, łagodności z okrucieństwem. Warto dodać, że Bärtsch wykorzystuje szerokie spektrum brzmień fortepianu: używa nie tylko klawiszy, ale i moduluje dźwięk tłumiąc struny, szarpiąc je, a także uderzając po obramowaniu instrumentu. Za sprawą jego techniki grania, a także równie ciekawego budowania dźwięków przez jego towarzyszy, brzmienie zespołu zachwyca. Ich koncert to było fascynujące, niezapomniane doświadczenie.

O ile w grze tego zespołu dominowała dyscyplina nastawiona na kolektywną realizację planu stworzenia Bärtscha, tak następny koncert – grupy Geralda Claytona – przepełniony był prawdziwie jazzową improwizacją. Amerykanin przyjechał do Warszawy ze swoim trio z Joe Sandersem na kontrabasie i, wbrew wcześniejszym zapowiedziom obecności Justina Browna, Kendrickiem Scottem na perkusji. Pokazali oni jazz o bardziej być może tradycyjnym obliczu, ale na pewno nie mniej interesującym. Ba, może nawet bardziej, albowiem Clayton i jego koledzy – zwłaszcza Scott – potrafią opowiadać niezwykle ciekawe historie. W ich muzyce nie ma jednej metody, jednej drogi przeprowadzenia frazy czy akompaniowania; ciągle dzieje się coś nowego, innego, do tego pełnego młodzieńczej żywiołowości. Większość kompozycji pięknie rozpoczynał Clayton, co pozwalało przekonać się o tym, że komplementy, które można wyczytać w zagranicznych relacjach, na temat jego koncertów solo, w żadnej mierze nie są przesadzone. Jest to doskonale wykształcony klasycznie i jazzowo, elokwentny improwizator. Zarówno on, jak i muzycy jego trio, prezentują to specyficzne, maksymalne zaangażowanie w jazz, które słychać w zespołach Branforda Marsalisa czy Kenny'ego Garretta.

Ostatnim punktem programu był koncert gwiazdorskiej grupy w składzie Gary Peacock na kontrabasie, Marc Copland na fortepianie i Joey Baron na perkusji. Był to elegancki występ dojrzałych muzyków, którzy nie chcą ani zmieniać świata, ani epatować ekstremalnymi emocjami. Ich grę wypełnia pogoda ducha, a także swoisty ład, który zapewnia doskonała komunikacja, pełne wsłuchanie w siebie, wzajemne zainteresowanie. Peacock, Copland i Baron dobrze się uzupełniają: kontrabasista dość zachowawczy, z profesorskim autorytetem prowadzi wykonywane kompozycje; Copland jest bardziej impresjonistyczny i delikatny, zaś Baron wspaniale błyskotliwy i pomysłowy, emanujący właściwą sobie radością muzykowania. Muzycy dali lekcję rzetelnego, wyrafinowanego jazzu, zaś repertuar grupy odnosił się do tradycji gatunku: słuchaliśmy m.in. „Footprints” Shortera, „Song for my father” Silvera czy „Route 66” Troupa.

Był to więc wieczór trzech zespołów o różnych temperamentach, z których każdy zaprezentował spójną, przekonującą, muzyczną wizję. Po raz kolejny mogliśmy się przekonać, jak obszernym i pojemnym gatunkiem jest jazz. Z całą pewnością przekonamy się o tym jeszcze nie raz na festiwalu Warsaw Summer Jazz Days.