W triu siła, czyli Kocin Kociński Trio w Domu Qltury Spółdzielnia

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Dotarcie na sobotni koncert tria Macieja Kocińskiego wymagało dużej determinacji. Przebić się pośród śnieżnej aury przez Warszawę nie należało do czynności najprzyjemniejszych, ale czegóż się nie robi, by posłuchać na żywo tak intrygującej grupy, która ponadto nie występuje tu często? Należało więc zacisnąć zęby i powtarzać sobie przez nie, że przecież za chwilę muzycy zrekompensują owe trudy z nawiązką! I gdy myślę teraz o tym wydarzeniu, mam w świadomości nie przykrą mroźną pogodę, a właśnie wspaniałą gorącą muzykę.

Trio saksofonisty zaprezentowało się w stałym składzie z Andrzejem Święsem na kontrabasie oraz gitarze basowej i Krzysztofem Szmańdą na perkusji. To trzy różne osobowości – Kociński zdaje się łączyć pełen pięknej tęsknoty liryzm z temperamentem Alexa Hana, Święsa odbieram jako wrażliwego introwertyka, zaś Szmańda to prawdziwy perkusyjny freak: muzyk pełen energii i pomysłów. Każdy z nich urozmaicał swe brzmienie – lider grał na saksofonie tenorowym, sopranowym, EWI, a także obficie używał elektroniki; Święs raz po raz zmieniał instrument, zaś Szmańda to sięgał po inne pałki perkusyjne, to zakrywał bębny ręcznikiem, by wydobyć pożądane różnorodne dźwięki. Te brzmieniowe poszukiwania odbywały się w ramach bardzo udanych kompozycji – mam na myśli zwłaszcza premierowe „Dad” Święsa z frapującym rozbudowanym intro basisty, dwoisty w swym wyrazie niczym „Jekyll & Hyde” Marcusa Millera utwór Kocińskiego „Trio 2”, w którym szczególnie zapadły mi w pamięć rewelacyjne zawieszenia gry sekcji, a także energetyczne i funkujące „Trio 3”, gdzie lider wykonał solo, jakiego nie powstydziłby się żaden czołowy amerykański saksofonista. Zespołu słuchało się z dużą satysfakcją również dlatego, że bardzo dobra jest współpraca między jego członkami: ich muzyka stanowiła jazzowo rozedrganą, pulsującą jedność.

 

I wszystko byłoby doskonale, gdyby nie drobne „ale” … mianowicie żałuję nieco, że po kilku spokojniejszych utworach zamykających koncert na bis nie wybrzmiało nic prawdziwie żywiołowego. Pełna energii była pierwsza część wieczoru i wielką przyjemność muzycy sprawiliby, gdyby pożegnali się czymś tętniącym równie nerwową pasją. Mam nadzieję, że będzie ku temu okazja już wkrótce – kto wie, może tym razem nie w surowych przestrzeniach Domu Qltury Spółdzielnia, ale na przykład w przytulnym Pardon, To Tu?