Wójciński/Szmańda Quartet w 12/14 Jazz Club

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

No i mamy nowy zespół. Zupełnie świeżutki, aż chciałby się powiedzieć ukonstytuowany przed momentem niemal, gdyby nie fakt, że bracia Wójcińscy i Krzysztof Szmańda znają się dobrze, a już na pewno znają dobrze swoją muzykę. Ale jako kwartet firmowany Wójciński/Szmańda Quartet do tej pory nie grali wiele. O ile dobrze pamiętam w Koninie, jakiś czas temu, i ostatnio całkiem w piątek 30 października w warszawskim klubie 12/14.

To był koncert w najmniejszym klubie w Europie, zagrany dla niemal najmniejszej publiczności. Szkoda, bo taką muzykę powinny podziwiać większe audytoria, ale teżi całkiem nie szkodzi, bo słuchanie grupy w kameralnym miejscu, na wygodnych krzesłach przez stolikach, z dobrym brzmieniem i z bliskiej odległości to jest to o co chodzi. Niech więc żałują Ci, którym jakoś nie było po drodze wybrać się w piątkowy wieczór na warszawską starówkę, na Piwną.

Niech żałują, bo muzyka kwartetu to nie jest coś co można spotkać codziennie na swojej muzycznej drodze. Zapytacie czy bracia Wójcińscy wsparci talentem Krzysztofa Szmańdy otworzyli drzwi do nowych terytoriów muzycznych? Albo wymyślili coś, na co nikt do tej pory nie wpadł?

 

Z pewnością nie, ale też używając znanych elementów, rozpoznanych i opisanych dawno estetyk zagrali inaczej niż można było się spodziewać. To takie bardzo jazzowe granie, ale wolne od uciążliwych dla ucha i mózgu prawideł jazzowego performance’u. Tak jakby zabrali z jazzu to co w nim najbardziej pociągające, a uwolnili się od tego co w nim nuży i jest boleśnie powtarzalne. Z jednej strony przynieśli muzykę silną, zagraną pewną ręką, ale też ręką nie zepsutą rutyną i łatwymi przyzwyczajeniami. Był tam kolor, o który zadbali wszyscy członkowie grupy i siła płynąca nie tylko z kompetencji sekcji rytmicznej. Była także przestrzeń, uwolniona od jazzowych tzw. licks, które potrafią każde granie zmienić w irytujący „job”.

Może więc jest w graniu kwartetu coś nowego? Może i jest. Na pewno, wielu, gdyby przyszli na koncert, byłoby zachwyconych czujnością rytmiczną i malarskością gry Krzysztofa Szmańdy, wielu poczułoby się jak w domu płynąc niezachwianym time’ingiem Ksawerego, a jeszcze inni może odkryliby, że mamy pod ręką trębacza Maurycego, który jakimś cudem dołącza do grona mądrych muzyków, którzy bardziej niż głupie wychylanie się przed orkiestrę ceni sobie wspólne budowanie brzmienia i wspieranie narracji całego bandu. W końcu też znaleźli by się i tacy, którym cieplej na sercu robi się kiedy słyszą pianistę potrafiącego zwrócić uwagę słuchacza, że  silne fascynacje muzyką klasyczną, nie muszą być oznakami arogancji i koturnowości. Pod palcami Szymona wreszcie fortepian mógł zabrzmieć tak, jakby jazzowego świata nie opanowały dekady temu uczelniane układy harmoniczne.

Było to tym bardziej pasjonujące zdarzenie muzyczne, że chyba żaden z muzyków nie zrezygnował z siebie i to nie tylko w chwilach kiedy dostawał czas na solo. Bardzo odświeżające to było doświadczenie i bardzo niepretensjonalne, a takich wcale nie mamy szans doświadczać zbyt często.