Trzaska 50: Festiwal Jazz Jantar

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski

Gdzie jeśli nie we Wrzeszczu i kiedy, jeśli nie podczas Festiwalu Jazz Jantar miałaby zaistnieć taka historia? Cudze chwalimy, ale i swoje znamy bardzo dobrze. Podczas gdy dwa tygodnie wcześniej w Warszawie odbyła się rocznicowa feta na cześć Petera Brötzmanna, gdański Żak na nie mniej uroczystą okoliczność zorganizował jednemu z najbardziej zasłużonych „chłopaków z naszego miasta” nie mniej ciekawą imprezę. Nazwa „Trzaska 50” mówi wiele, choć nie wszystko, bo jubileusz gdańszczanina oparty był nie, jak to zazwyczaj w takich wypadkach bywa, na wspominkach, a na prezentacji jego działań bieżących. Z najodpowiedniejszym z możliwych artystycznym efektem.     

„Taki mi zrobiliście prezent, że teraz muszę zagrać trzy koncerty!” – z udawanym wyrzutem powiedział ze sceny jubilat na chwilę przed wybrzmieniem pierwszych tego wieczoru dźwięków. 

Realizacja tak napiętego programu wymagała pewnej dyscypliny, toteż obyło się bez zbędnych przemówień czy też wstępów. Zaszczyt otwarcia przypadł Riverloam Trio, poszerzonemu o Tomasza Gadeckiego (zaproszony pierwotnie puzonista Johannes Bauer z powodu choroby ostatecznie nie dojechał). Zazwyczaj zespół ów operuje pełną skalą improwizacyjnych natężeń, tym razem jednak muzycy rozpoczęli intensywnie i na określonym w ten sposób poziomie w dużej mierze pozostali, dając pokaz soczystego (bynajmniej nie jednostajnego) free. Po części miała na to wpływ obecność gościa, który poszerzył strumień saksofonowych okrzyków i kaskad o tenor i sopran, radząc sobie – zwłaszcza zważywszy na krótki czas przygotowań –bardzo dobrze w dialogach zarówno z altem Trzaski, jak i z brytyjską sekcją. Szarpany puls oraz swoisty, szeroki i uciekający na boki „groove a’rebours” Olliego Brice’a i przedziwne figury rytmiczne Marka Sandersa sprawdziły się świetnie, płynnie rozkładając wewnętrzne napięcia i akcenty. Riverloam Trio zagrało koncert wyrazisty, jednak bynajmniej nie siłowy. Wygenerowana przez wszystkich muzyków na scenie moc poszła raczej w szerokość brzmienia aniżeli w głośność, co spowodowało iż set brytyjsko-trójmiejski raczej dodał słuchaczom energii na kolejne wydarzenia, niż ich zmęczył. Cecha to godna uwagi, bo też nie każdy band podobną jakość posiada.  

Pozyskaną dzięki Riverloam Trio energię warto było spożytkować, koncentrując się na wysłuchaniu setu Mikołaja Trzaski z pianistką Elizabeth Harnik i perkusistą Martinem Brandlmayrem. Chronologicznie najnowszy zespół wrzeszczanina (nie doczekał się jeszcze realizacji płytowej) to wedle jego słów realizacja długo planowanej współpracy. Prawdopodobnie niewielu spośród zebranych spodziewało się, że po  solidnej dawce free/improv usłyszy  muzykę w takim stopniu intymną. Muzykę stricte kameralną, przywołującą dokonania dwudziestowiecznych klasyków, gdzie szacunek do pojedynczego dźwięku rośnie o kilka poziomów, a atonalne frazy fortepianu wywołane lekką grą na klawiaturze lub muśnięciami strun otwartego instrumentu sąsiadują z minimalistyczną grą na perkusji i stonowanymi klarnetami i altem. Bodaj czy nie najbardziej tego wieczoru wartościowy koncert, który zagrało trio Trzaska/Harnik/Bandlmayr wymagał przestawienia wrażliwości odbiorczej o kilkadziesiąt stopni i bodaj najjaśniej ujawnił szerokość skali artystycznych zainteresowań Mikołaja, który potrafi solidnie zaskoczyć nawet tych, którzy sądzą, że znają go od podszewki.

Na finał czekała jednak rzecz tyleż duża, co i osobliwa. Orkiestry improwizujące to gatunek o tyle rzadki i ciekawy, że właściwie każdy taki egzemplarz odznacza na muzycznej mapie świata swoje istnienie i jest na wagę złota. Orkiestra Klezmerska Teatru Sejneńskiego na takim tle jest fenomenem zgoła unikatowym już na poziomie społeczno-kulturowym, (zainteresowanych odsyłam do wywiadu z Mikołajem Trzaską, w którym szeroko o tym opowiada) posiadającym przy tym swoisty urok oraz moc muzyczną. Koncert, którego istotą było prapremierowe wykonanie muzyki Trzaski napisanej do najnowszej produkcji Wojciecha Smarzowskiego był znakomitą okazją, by obu doświadczyć.

Nowe kompozycje zdradzają daleko idącą analogię do słynnego motywu z „Róży”. Mikołaj ponownie pokazał się tu jako autor potrafiący ułożyć kilka podstawowych tonów w obraz, który raz usłyszany na długo pozostaje „z tyłu głowy”. Tym razem jednak wyraz utworów nie jest już tak subtelny, a spowijający je mrok może być nawet bardziej przemawiający, dzięki napięciu, jakie orkiestra sejniaków (w szczególności grzmiące trąby) buduje w skomponowanych fragmentach. Segmenty improwizacji wypadały już rozmaicie: bardziej doświadczona część orkiestry (z założycielem na czele) radziła sobie bez zarzutu, z dobrej strony pokazali się jeden z młodszych trębaczy oraz perkusjoniści. Elementem malowniczym byli natomiast wysforowani naprzód małoletni saksofoniści, z przejęciem angażujący się w swoje role. Ostatnim akcentem koncertu (nie licząc bisu) był krótki utwór na dwie orkiestry: na już ponad miarę, zdawało się, zatłoczoną scenę zmieszczono dodatkowych kilkunastu muzyków Remontu Pomp.

Choć Mikołaj Trzaska powtarza, że nie ma już potrzeby udowadniania czegokolwiek, i coraz więcej sobie odpuszcza, sobotnie koncerty pokazują, że efekt takich wakacji jest więcej niż dobry. Z tego wynika, że przed nami jeszcze sporo ciekawych historii.