Trio Nguyena Le czyli 2 plus 1

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Jeszcze przed nadejściem roku 2015. wiedzieliśmy, że jego kolejne miesiące upływać będą w dużej mierze pod znakiem jazzowych wydarzeń organizowanych przez Fundację Jazzarium wespół z Programem 2 Polskiego Radia. Cały kalendarz koncertów w Studiu S1 ogłoszony był bowiem już w połowie grudnia i niewykluczone, że niejeden fan jazzu znalazł bilet na któryś z nich pod bożonarodzeniową choinką. Za nami pierwszy występ z tego cyklu: zagrał francuski gitarzysta wietnamskiego pochodzenia Nguyên Lê razem ze swym trio w składzie Chris Jennings na kontrabasie i Jacek Kochan na perkusji. Jennings jest regularnym współpracownikiem Lê, zaś drogi Kochana i obu muzyków okazjonalnie zbiegają się w ramach różnych projektów. Styczniowy koncert był ich jedynym na ten rok zaplanowanym występem i wydaje się, że tę przygodność współpracy artystów było niestety w ich muzyce słychać. Dlaczego?

 

Przez cały niemal czas trwania koncertu miałem poczucie, że na scenie gra nie trio, a duet Lê-Jennings, w opozycji do którego występuje Kochan. Brzmieniowy świat kreowany przez gitarzystę był w przeważającej części krainą subtelnie uduchowioną, spowitą jakąś dalekowschodnią aurą. Wrażenie magicznej obcości wzmagały efekty, które z maestrią wykorzystywał. Natura wirtuozowskich dźwięków, które wychodziły spod palców Lê, kojarzyła mi się przede wszystkim z grą Scotta Hendersona, choć współtworzyć ją zdaje się i czułość Pata Metheny, i rockowa podniosłość à la Jeff Beck, i nieprzystępna agresja Manu Codjii. Gitarzyście inteligentnie towarzyszył Jennings, który wiedział, że zawiłe nagromadzenie dźwięków kreowanych przez lidera potrzebuje przede wszystkim szlachetnego podkładu basowego, nie zaś nachalnego towarzystwa zbyt wielu nut. I w tym względzie, mam wrażenie, błąd popełnił Kochan. Jego bardzo aktywna perkusyjna gra, w ramach której co chwilę niemal zmieniał fakturę, natężenie, typ uderzeń, była co prawda pomysłowa i sama w sobie interesująca, ale w moim poczuciu dalece nie służyła zespołowi. Momentami wydawało mi się wręcz, że Kochan znalazł się na scenie nie po to, by wzbogacić muzykę gitarzysty, ale by ją zepsuć! Gdy zaś tylko Polak decydował się na pozostanie przez kilka taktów przy względnie jednorodnym rytmie, równowaga gry tria cudownie wracała i można było smakować bogactwo wygrywanych przez lidera emocji. Daleki jestem przy tym od zdania, że rola perkusisty jazzowego w ogóle sprowadza się do akompaniamentu: ledwie trzy miesiące temu w tej samej sali co zespół Lê wystąpiła grupa RGG, w której obdarzony niezwykłą fantazją Krzysztof Gradziuk współtworzył, a nie zaburzał, spójny przekaz grupy. Pamiętam także koncert samego Kochana ze swoim triem w ramach ubiegłorocznych Warsaw Summer Jazz Days i tam pokazał się od bardzo dobrej strony. Każdy zespół potrzebuje po prostu innego podziału ról i rozłożenia akcentów, by stanowić przekonującą artystyczną jedność. Tej refleksji muzykom tria Lê chyba zabrakło.

 

Inną sprawą jest to, że i gitarzyście zdarzały się mało natchnione partie oraz że można było się zastanawiać, czy to, co lider budował za sprawą procesora efektów i samplera marki Korg, istotnie było niezbędne w muzyce zespołu. Jestem jednak przekonany, że już pewne usunięcie się w cień naszego świetnego perkusisty sprawiłoby, że koncert zabrzmiałby o wiele lepiej i przyniósłby słuchaczom więcej satysfakcji.