Talent łączenia źródeł. Koncert Dominik Strycharski Core 6 – Czôczkò

Autor: 
Anna Początek

Przedwczoraj, w Warszawie, w klubie Pardon, To Tu miało miejsce zidentyfikowane zakłócenie przeciętności: Core 6 – Czôczkò. Fenomen przybrał postać sześciu muzyków, doświadczonych improwizatorów. Znani melomanom z tworzenia w przestrzeniach różnych gatunków: jazzu, w jego wielu odmianach, muzyki współczesnej, elektroniki, rocka, i w końcu – muzyki ludowej w różnych regionach świata. Dominik Strycharski na fletach prostych, Wacław Zimpel na klarnetach, dwóch kontrabasistów: Ksawery Wójciński i Zbyszek Kozera oraz dwóch perkusistów: Krzysztof Szmańda i Hubert Zemler. Myślą przewodnią wieczoru była nowoczesna interpretacja oryginalnych pieśni ludowych z rejonu Kaszub.

Płyta z tym projektem ukazała się w październiku ubiegłego roku, nieraz już była recenzowana, repertuar ani jego kształt nie musiały być dla nikogo niespodzianką (jak czytamy w zapowiedzi koncertu, założeniem autorów było wplecenie melodii kaszubskich we freejazz, w indonezyjski gamelan, a także “afrykańskie traktowanie rytmu, heterofonia, gra wielopoziomowością […] i równoległość zjawisk muzycznych”). Niespodziewana za to okazała się siła wyrazu, która łączy tych wykonawców, czego na płycie można się domyślać, a co uderza bezwzględnie w bezpośrednim odbiorze. Pisanie o energii płynącej ze sceny nie jest może rozsądne, ale czasem rozsądek zawodzi. Od pierwszych dźwięków otoczenie zmieniło się w muzykę, znaleźliśmy się nagle w przestrzeni rytualnej, działo się coś niewytłumaczalnego, i już po kwadransie przemknęła mi myśl: cholera, czy to już najlepszy koncert tego roku?

Proste śpiewne melodie muzycy kierowali to w trans, to w ogień dźwięków, w palety delikatnych barw, w mechaniczny cyzelowany marsz, to w buchającą Kaszubami kwazi-Aylerowską odę do życia (jak czuję utwory “Szafir – Piesn n naszi Wioldzi Wsy / Pieśń o naszym Władysławowie” i “Ametyst – Stoji dzewcza w ngrodze / Stoi dziewczę w ogrodzie”). Raz wszyscy naraz, raz solo, mieszały się mikroduety i zmieniały formacje triowe. Każda indywidualność znalazła naturalne miejsce. Zaplanowane w nutach wplecenie ludowej muzyki z rodzimych regionów z nowoczesnym wyrazem, zanurzone głównie w jazzie i muzyce współczesnej, było tu z jednej strony dopracowane, z drugiej dojmujące swobodą, tym, co dla muzyki ludowej jest zasadnicze: wspólnym graniem, graniem wzajemnym, wspólnym przebywaniem, opowiadaniem codzienności, małych chwil, wreszcie – radością. Radość muzyków na scenie była wczoraj ewidentna i w dużym stopniu nadawała ton koncertowi – każdy z nich grał całego siebie; jednocześnie pięknie było obserwować, jak spójnie te przeróżnie ukształtowane charaktery współgrają (chociaż, żeby nie być obiektywną: mnie przeraźliwe urzekli wczoraj Zemler, Szmańda i, w podwójnej roli aranżera i instrumentalisty, Strycharski).  

Łatwość, z jaką Core 6 porwało publiczność, każe uwypuklić, że ta skomponowana i zaaranżowana muzyka nie jest pusto konceptualna, nie jest jedynie pomysłem. Koncept, idea, zamysł, dizajn… Postmodernizm (czy już nawet neopostmodernizm, człowiek gubi się w gąszczu nazw) przynosi wielość, wybór, teoretycznie pozwala szukać wszędzie inspiracji; technologia umożliwia tworzenie czego się chce, z kim się chce, jak się chce. To wszystko jednak wciąż nie wyposaża nas z automatu w umiejętność przetwarzania świata, który widzimy, na świat, który będzie trwać trochę dłużej niż kilka miesięcy w ogólnoświatowej sieci splecionych, czy raczej splątanych, umysłów.

Taki talent przetwarzania świata zastanego w jakość trwalszą, ukazującą ciągłość ludzkich działań i pragnień mających byt w muzyce, posiadł niewątpliwie lider zespołu Dominik Strycharski, a zarazem kompozytor i aranżer. W notce do płyty zapisał: “Największym wyzwaniem, ale zarazem inspiracją […] było wydobycie z muzyki kaszubskiej drzemiących w niej potencjalnych przestrzeni i paralel do innych kultur muzycznych”. Udało się to zespołowi z nawiązką. Z własnych doświadczeń zbudowali na melodiach regionalnych światy, w których – mam pewność – swoje korzenie odkryją ludzie z różnych krajów. Zarazem nie są te kawałki oczywiste, nie są ani wyłożeniem tradycji wprost, ani patchworkiem, ani mash-upem; przeciwnie, są romantycznym (w pierwotnym sensie tego słowa) odkrywaniem własnej przeszłości w aktualnym czasie, tym, w którym żyjemy. Każdy utwór na “Czôczkò”  jest zarazem małym skarbem, otwierającym Kaszuby “na wielki świat”, a nas na – nie zawsze rozumianą, często sztucznie aplikowaną – naszą muzykę ludową.