Swedish Azz – We like to repeat things...finał trasy w warszawskim Powiększeniu

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Już sama nazwa formacji dowodzonej przez Matsa Gustafssona sugeruje podejście do ojczystej jazzowej tradycji od... nieco innej strony. Zapewne każdy kto miał przyjemność doświadczać muzyki Gustafssona na żywo, zgodzi się ze mną, że Mats jest raczej zwierzęciem scenicznym niż ułożonym, stylowym jazzmanem sensu stricte. Ktokolwiek zatem liczył tego wieczoru na wysmakowane klimaty retro zagrane z gracją i hołdujące tradycji, musiał obejść się smakiem. Swedish Azz is a real, good shit!

Gdy koncertowa jaskinia stołecznego Powiększenia wypełniła się po brzegi audytorium wszelkiej maści – od stałych bywalców, zarośniętego kwiatu młodzieży w grubooprawionych szkłach, po zapaleńców jazzowych klimatów – organizator podgrzał atmosferę. Okazało się, że dotychczas postrzegany przeze mnie jako konkurencyjny koncert tego dnia (Magda Mayas w Cafe Kulturalna) jest dla obecnych na sali obłożona zniżką. I choć tym razem nie udało mi się skorzystać z okazji, to i tak ślę słowa uznania w kierunku organizatorów obu imprez.

Po chwili na powiększeniową scenę wyszli bohaterowie wieczoru. Od razu stało się jasne, że występ utkany z nawiązań do przeszłości nie obędzie się bez konferansjerki zagajającej poszczególne numery. Tę rolę przyjął na siebie Gustafsson i krótko mówiąc wypadł w niej fenomenalnie – jego zabawne, anegdotyczne wstępy po kolejnych kompozycji (commercial breaks!) miały w pewnym sensie charakter kulturoznawczy. Nie będę konfabulował, zapewne jak większość obecnych na sali nie zaliczam się do wielkich erudytów „złotych lat” skandynawskiego jazzu. Czy jednak przeszkodziło mi to w czerpaniu szczerej przyjemności z dźwięków płynących ze sceny? W żadnym razie, co więcej – wczorajszy występ zdecydowanie zachęcił mnie do nadrobienia zaległości. Także w kwestii „misji popularyzatorskiej” Swedish Azz zdało egzamin w 100%. To czego dopuścił się na scenie kwartet (niestety wibrafonista zaniemógł) było swoistym recyklingiem skandynawskiej tradycji.

„We like to repeat things in this band” – powiedział w pewnym momencie pół żartem Gustafsson. I choć domyślam się, że zapewne wielu jazzowych purystów oskarżyłoby muzyków o gwałt na przeszłości – tak jak w przypadku polskim stało sięze zjawiskiem yassu – to osobiście widzę kwestię odwołań Gustafssona zupełnie inaczej. Swedish Azz tchnęło nowe życie w kompozycje sprzed półwiecza, co nie jest rzeczą prostą.

Koncert rozpoczął się chaotyczną, acz subtelną i precyzyjną perkusyjną gęstwiną. Po chwili do rytmu dołączyła się niezwykle pejzażowa, impresyjna elektronika generowana przez jedynego nie-skandynawskiego muzyka – dieb13. Bardzo współcześnie zabrzmiała inicjacja tego retro spotkania. Całość zaczęła nabierać patyny lat dopiero wraz z pierwszymi dźiękami tuby Per-Åke Holmlandera. Pierwsze wolne skojarzenie – orkiestra dęta straży pożarnej na tle ambientowo-perkusyjnych pasaży. Mieszanka zaskakująca, dobrze zwiastująca nieprzewidywalność dalszej części występu. Gdy do całości dołączył Gustafsson ze swoim jakże charakterystycznym porwanym, brutalistycznym i rozedrganym artykułowaniem fraz, nie miałem wątpliwości – muzyka nie zawiedzie moich oczekiwań, będzie dziwnie! Nie pomyliłem się. Symptomatyczną kwestią jeśli chodzi o strukturę kompozycji była ich powolna dezintegracja. Artyści wychodząc zwykle od stosunkowo konwencjonalnych tematów oryginałów (raz zagranych, raz puszczanych z gramofonu) z każdą minutą dokonywali stopniowej dekonstrukcji, niejednokrotnie zmieniającej radosne inicjacje w rozgniewane, wręcz punkowe mutacje, zmierzające często do elektronicznego, noise'owego finału. Mats Gustafsson nawet na moment nie pozwolił słuchaczom zapomnieć o swej osobowości.

Nie jest to wadą, wszak saksofonista jest obecnie jedną z bardziej wyrazistych person we współczesnym improwizatorskim panteonie, dysponującą niezwykle eklektyczną paletą środków wyrazu. Pasja, energia, moc, którą saksofonista wtłaczał w swe instrumenty (raz tenor, raz alt, raz elektroniczne efekty) przyprawiała o zawrót głowy tudzież szeroki uśmiech zadowolenia. Nie zdziwię się, jeśli kiedyś saksofon Matsa eksploduje na scenie w sensie dosłownym. Dużą zaletą występu było niezwykle w mym odbiorze udane splecenie elektroniki i gramofonów z dźwiękiem żywych instrumentów. Brzmienia generowane przez dieb13 pozbawione były nachalności i tendencji dominujących, tak często w podobnych zestawieniach występujących. Zatem wielkie gratulacje za wyczucie.

 

Również nie sposób przemilczeć znakomitą perkusyjną solówkę Erika Carlssona (w trzeciej, niezwykle złożonej kompozycji), która wniosła do występu cenny element wyciszenia i onirycznego transu. Tuba, której brzmienie najbardziej nawiązywało do stylistyki retro, bardzo często stanowiła kompozycyjny kręgosłup poszczególnych numerów – odpowiedzialna funkcja.

Występ trwał ponad godzinę. Na samym początku Gustafsson życzył publiczności dobrej zabawy – takim właśnie ten koncert był dla mnie – fantastyczną zabawą muzyków z jazzową tradycją formalnie odświeżoną i zaprezentowaną z wielką pasją. Koncert ten udowodnił jak bardzo nowatorskie odwołania do przeszłości stanowią o duchu nieustannie poszukującego i nienasyconego gatunku jakim jest jazz. Przed bisem Gustafsson powiedział „thank you jazz lovers!”. Żałuję, że nie odkrzyknąłem „thank you jazz makers!” i byłaby to podzięka zarówno dla muzyków występujących, jak i dla nieobecnych autorów kompozycji, jednak wobec ogólnego entuzjazmu słowa były absolutnie zbyteczne. Świetna zabawa i bardzo satysfakcjonujący występ. Brawo!