Starlicker w Powiększeniu

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Starlicker czyli trio Rob Mazurek - kornet, Jason Adasiewicz – wibrafon, John Herndon – perkusja, to 2/3 kwintetu znanego z płyty Sound Is (z Mattem Luxem i Joshem Abramsem), z którym w zeszłym roku odwiedzili Polskę. Jeśli zasadę less is more zastosują konsekwentnie, być może za rok Mazurek przyjedzie do nas tylko z Adasiewiczem w duecie – i to mógłby być przepiękny koncert!

Nie chodzi mi jednak o pastwienie się nad Johnem Herndonem – choć w kuluarowych dyskusjach jego gra budziła kontrowersje – mnie jego rockowe beat’y, nieustanne tryle, grane z determinacją kierowcy autobusu pędzącego po bezdrożach Ameryki Południowej, całkiem odpowiadały. Było w jego grze coś z silnika napędzającego tę maszynerię. Inżynieryjnymi perłami, ciągnąc tę motoryzacyjną metaforę, byli jednak tego wieczoru Mazurek i Adasiewicz.

Ten pierwszy, przyodziany w białą koszulą, z haftowanymi elementami na piersiach i mankietach (a la Strażnik Teksasu) po każdym utworze nawiązywał ponownie kontakt z ziemią – niekiedy, gdy odrywał trąbkę od ust, wyglądał na zamroczonego jak po potężnym bokserskim ciosie. Bokserski był także jego ruch sceniczny: nóżka do przodu, do tyłu. Widać jednak było, że jest w pełni zaangażowany w dźwięki, które płyną ze sceny. Każda jego fraza, choć przepełniona mocą, była niezwykle melodyjna, chwytliwa, w pewien sposób delikatna. Nie mogłem odeprzeć od siebie myśli, że w takiej konwencji i kompanii dobrze odnalazłby się… Tomasz Stańko – i ten z płyty „Twet” i ten współczesny.

Jason Adasiewicz. Ach… Wyglądał, nie tylko przez wzgląd na bujną brodę, trochę jak postać z dziecięcej opowieści grozy – samotny mag, który nocami w swoim zamczysku grywa organowe oratoria. Nie miał on tego wieczoru wiele miejsca na solowe popisy, jednak od pierwszych momentów widać i słychać było jego pasję i swoiste szaleństwo. Nie raz uderzał w wibrafon z taką siłą, że, zgodnie z zasadą dynamiki Newtona, odrzucało go do tyłu. W pewnym momencie, energią swojego zaangażowania uszkodził nawet pedał instrumentu (jednak szybka reperacja, bez użycia lasotaśmy) zakończyła się sukcesem.

Gdy po koncercie schodzili ze sceny, widać było wyraźnie, że zostawili tam spory kawałek pasji, energii i zdrowia. Po dłuższej chwili owacji, jaką zgotowała im publiczności w Powiększeniu, wrócili, na 20minutowy, równie energetyczny bis.

Właśnie w owym bisie, zawarła się, moim zdaniem, esencja gry Jasona Adasiewicza. Wtedy właśnie to on nadawał ton utworu – raz improwizacją bogatą w dźwięki, i różne poziomy dynamiki – używając wibrafonu nie tylko jako instrumentu perkusyjnego ale także nie jako substytutu jazzowego fortepianu. W innych momentach utworu grał bardziej minimalistyczne motywy, przywodzące na myśl użycie tego instrumentu przez Reicha czy Gordona. Niekiedy też poszukiwał dźwięków uderzając w krawędzi płytek czy ramę instrumentu. Nieustannie wchodził w dialog zarówno z melodyjnym Mazurkiem jak i rytmicznym Herndonem – choć oczywiście te role nie były ani tak proste ani tak stałe.

Pomiędzy tradycjami, szkołami, technikami, gatunkami czy przyzwyczajeniami zagrał zarówno Adasiewicz jak i cały Starlicker. Był w ich muzyce rock, jazz, minimalizm, free, pobrzmiewało to i sceną chicagowską i europejską (tym mniej fiordowym, nu-jazzowym obliczem Skandynawii). Etykietki, jak w każdej porządnej muzyce, nie miały tuaj znaczenia. Celnej klasyfikacji gatunkowej dokonała siedząca za mną para: on wrzasnął mi w zachwycie do ucha; ona dodała: o k*rwa, ale za*ebiste!

15 koncertów w całej Europie dał zespół Starlicker, promując swoją płytę „Double Deamon” – z której nagrania złożyły się na program koncertu. W Warszawskim Powiększeniu trasa ta miała swój finał. Oczywiście na koncert w polskiej stolicy, płyt przywiezionych z za Oceanu w pudełku z napisem Delmark, zabrakło. It’s a good rekord – powiedział po koncercie na pocieszenie Adasiewicz. I bet it ist. I bet it is…