Sopot Jazz Festival 2017

Autor: 
Marta Jundziłł

Za nami drugi Sopot Jazz Festival pod kierownictwem Grega Osby’ego. Myślą przewodnią dyrektora artystycznego podczas tworzenia tegorocznego line-upu była „różnorodność zaproszonych artystów”. Pod tym względem festiwal okazał się sporym sukcesem. Przez trzy dni w Sopocie można było usłyszeć muzykę z całego świata: świeże brzmienie młodych formacji skonfrontowano z odgrzanymi standardami, klasyczną formułą i latino jazzem. Nie zabrakło też elektroniki, awangardy, a nawet elementów rapujących. Dla każdego – coś miłego.

Formuła festiwalu od lat jest niezmienna. Rozpoczyna się w czwartek i trwa do soboty włącznie. Pierwszego dnia – dwa, a następnie – trzy koncerty jednego wieczoru, które zwieńczone są after party w formie jam session, w okolicznych sopockich klubach. W tym roku był to mocno związane ze środowiskiem jazzowym – Teatr Boto i pobliski Klub Atelier. Atmosfera podczas Sopot Jazz należy raczej do tych elitarnych: wytworne wnętrza Grand Hotelu (w którym odbywały się wszystkie koncerty), elegancka konferansjerka niezawodnego Artura Orzecha, stylowi goście i zawyżone ceny w hotelowym barku. Całość może irytować sztuczną szykownością, aczkolwiek organizacji samego wydarzenia nic nie można zarzucić.

Festiwal otworzył podwójny występ wokalny: włoskiej wokalistki Alice Ricciardi i pochodzącej z Litwy Viktoriji Pilatovic. Wokalne popisy pań przypomniały jak wielki przekaz tkwi w słowie mówionym (a raczej śpiewanym), nawet jeśli miałby on dotyczyć dobrze wszystkim znanych standardów. Pięknym głosom wtórowali profesjonalni muzycy: pianista Pietro Lussu, perkusista Czesław Bartkowski oraz kontrabasista Josh Ginsburg. Drugim koncertem tego wieczoru był występ pochodzącego z Turcji gitarzysty Timcuina Sahina, który utożsamiał techniczny kosmos i najwyższą klasę wykonawczą. Oryginalne podejście Timcuina do komponowania i pojmowania współczesnej muzyki jazzowej przejawia się, chociażby w wyborze instrumentu – dwugryfowa gitara, z którą zmagania trzeba zobaczyć na żywo, by w pełni docenić kunszt i zaawansowanie tego muzyka.

Piątkowy wieczór okazał się najgorętszym dniem festiwalu. Na początek występ młodej i trójmiejskiej publiczności już dobrze znanej, formacji - Algorhythm. Kwintet prezentuje nowoczesne podejście do jazzowej formuły, świeże brzmienie zbudowane na post bopowym szkielecie. Podczas koncertu, chłopaki z Algorhythmu zaprezentowali materiał z wydanego własnym sumptem(!) albumu „Mandala”, z elementami prapremierowymi. Dużo melodyjnych motywów (hipnotyzująca tytołowa „Mandala”) i porywających, około yassowych linii („VJ”,  „Taco Taco”) urozmaicone były świetnymi wizualizacjami. Algorhythm to zespół, który stawia przede wszystkim na mocne poczucie zespołowości, co odzwierciedla się w podskórnym wręcz porozumieniu pomiędzy muzykami na scenie. Tego zgrania nieco zabrakło podczas następnego koncertu wieczoru. Trio Kasi Pietrzko występowało wraz z dwoma amerykańskimi saksofonistami: Adamem Larsonem i Troyem Robertsem. Był to pierwszy koncert w takim składzie, według mnie niepotrzebnie rozszerzonym o blaszane elementy. Kulminacją był utwór„Brown”,  pochodzący z najnowszej płyty Kasi Pietrzko Trio –  „Forthright Stories”, wykonany jako jedyny w pełnym składzie projektowym, na czele z dwoma saksofonami. Występ młodej pianistki słusznie nagrodzony został owacjami na stojąco. Gwiazda piątkowego wieczoru była jednak tylko jedna - Clevelend Watkiss z projektem UK All Stars, w składzie: Pat Thomas na klawiszach, Orphy Robinson na wibrafonie, Neil Charles na basie i Mark Sanders na perkusji. Rozbudowany zespół wspierał wokalistę, który mieszając stylistyki i gatunki porwał sopocką publiczność (niestety tylko na niecałą godzinę). Wytrawna mieszanka zaawansowanej elektroniki, rapu jazzu i.... dubstepu wykonana była z największą dbałością o szczegóły, łącznie z kontaktem z publicznością i poza muzycznym przekazem.

Ostatni dzień festiwalu przyniósł nieco mniej emocji i niestety - zwyczajnie rozczarował. Pierwsze dwa występy sygnowane były nazwiskiem polskiej perkusistki – Doroty Piotrowskiej, na stałe związanej z amerykańską sceną jazzową. Pierwszy z nich to trio w skład którego oprócz Doroty, wchodził Kuba Płużek na pianie oraz rosyjska kontrabasistka – Daria Chernakova. Muzycy wtórowali pochodzącej z Izraela flecistce – Tali Rubinstein. Młoda, uroczo rozgadana dziewczyna swoim występem udowodniła, że wykształcenie klasyczne i młócenie barokowych sonat wcale nie przeszkadza muzykalnemu improwizowaniu i różnorodności wykonawczej na jazzowej scenie. Nie zabrakło więc hebrajskich piosenek, folkowych pieśni, a także akcentów polskich (Mazurek op.15 Fryderyka Chopina) w wydaniu parajazzowym. Utwory na przemian śpiewane i grane na kilku rodzajach fletu prostego wykonane były nad wyraz poprawnie i imponująco dokładnie, jednak przez cały występ we znaki dawało się poczucie tymczasowości powołanego składu. Podczas kolejnego występu do niezmiennego i dość zachowawczego tria (panie w sekcji + Kuba Płużek na fortepianie) dołączył amerykański saksofonista Sam Newsome. Ten koncert należał do nieco bardziej eksperymentalnych. Granie saksofonem na strunach fortepianu, zabawa folią aluminiową, a także różnorakie dzwonki przyczepione do rozbujanego saksofonu sopranowego rozsiewały dźwięk po całej sali, niektórych bawiąc, a innych wprawiając w osłupienie. Kolejny, finałowy już występ festiwalu należał do basisty Juana Garcii-Herrerosa. Koncert, a raczej performance prowadzony przez charyzmatycznego basistę z Kolumbii angażował wielu muzyków – wirtuozów  i był dopieszczony w każdym calu.  Niestety zabrakło w nim rzeczy chyba najbardziej istotnej – ciekawej tkanki muzycznej. Zamiast tego były pomalowane twarze, piękne kobiety i klaskanie publiczności na drugą miarę utworów. Zabawowy latino jazz z elementami muzyki world, na przemian z basowymi solówkami i miłą konferansjerką to jednak trochę za mało by zainteresować słuchacza nastawionego na jazzowe doznania...

I w ten sposób kolejna edycja sopockiego festiwalu dobiegła końca. Cieszy rosnące zainteresowanie jazzowym tematem, a także zaproszeni artyści – którzy bądź co bądź, byli bardzo zróżnicowani, a dzięki temu do Grand Hotelu przyciągnęli spore tłumy nowych twarzy żądnych jazzowych doświadczeń. Sopockie wydanie jazzu rośnie więc w siłę, a to przecież powód do nieskrywanej dumy.