Snakeoil w Pardon, To Tu – dla takich koncertów warto żyć (muzyką).

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
John Rogers

Gdybym próbował wiernie oddać słowami, to co działo się wczoraj w Pardon, To Tu, deprecjonowałbym jakość, jaką stworzył na scenie zespół Tima Berne’a. To był wyśmienity, a momentami wręcz niewiarygodny koncert.

W niedzielny wieczór na tle słynnej czerwonej ściany Pardon, To Tu mogliśmy oglądać prawdopodobnie jeden z najwspanialszych zespołów wykonujących dziś muzykę improwizowaną. I nie chodzi tu o to, kto szybciej, dalej, głośniej, ani tym bardziej o to, kto wyżej a kto niżej plasuje się we freewolnym top 10. Rzecz w tym, że ze sceny lały się dźwięki i konstrukcje utkane jak z najszlachetniejszego kruszcu. Że wałkowana przy każdej okazji, gdy mowa o jazzowej awangardzie, relacja kompozycji i improwizacji osiągnęła tu nową jakość, którą korci by nazwać genialną.

Z ledwie czterech elementów – fortepianu, klarnetów, saksofonu altowego i zestawu perkusyjnego (z wibrafonem, kongami i metalowymi misami) – zaprzęgniętych w kompozycje Tima Berne’a, powstał muzyczny fraktal. Raz zespół brzmiał jak orkiestra symfoniczna grająca „Święto Wiosny”, kiedy indziej ze sceny płynęła minimalistyczna, medytacyjna mantra. Wszystko to zbudowane ze słów, które w muzycznym języku Berne’a obecne były od dawna – ale właśnie w tym kwartecie zyskały nową, piękną formę, a chyba też i treść.

Każdy z członków Snakeoil odcisnął na wczorajszym koncercie swoje autorskie piętno. Zapierające dech w piersiach były sola pianisty Matta Mitchella. Ches Smith na wibrafonie i misach stworzył duet z Timem Bernem, którego ton masował mózg nie naruszając konstrukcji czaszki. Oddzielną historią były zaprojektowane przez kompozytora przestrzenie dla saksofonu i klarnetów. Moc jaka uwolniła się wczoraj w Pardon, To Tu zaskoczyła chyba nawet samych artystów. Pierwsze dwa, trzy utwory rozpędziły Snakeoil do tego stopnia, że łapiący chwilę wytchniena Berne patrząc w pulpit nutowy powiedzał do kolegów: "A przed nami jeszcze trzy utwory…". W konsekwencji druga część koncertu była nieco bardziej zachowawcza (oczywiście jak na standard Snakeoil). Całość zwieńczył piękny bis, z solowym popisem Chesa Smitha.

Jest w sile Snakeoil pewne podobieństwo do kwartetu Wayne’a Shortera. Różni ich oczywiście punkt wyjścia - pierwszy bazuje na kompozycji, drugi pojawia się na scenie zawsze „without a net”. Odmienny jest też, siłą rzeczy, ich jazzowy charakter pisma. Jednak w obu tych zespołach wydarza się ten sam czar: czwórka muzyków połączona w jeden organizm nabywa większej mocy niż wskazywałaby na to suma ich – i tak przecież pokaźnych – talentów. Ich gra otwiera portal do tego, co w muzyce nieznane, swoiste tylko dla tu i teraz. Dla takich zespołów i takich koncertów powstał jazz. Dla takich przeżyć warto (muzyką) żyć.

 

P.S.

Warto też rozmawiać: na chwilę przed koncertem Tim Berne zdradził mi, że w kwietniu ukaże się nowa płyta Snakeoil – tym razem w kwintecie, poszerzona o gitarzystę Ryana Ferreirę. Na jesieni zaś do sklepów trafi album, w którym Berne zasila orkiestrę prowadzoną przez Michaela Formanka: Ensemble Kolossus – w którym udział biorą także Loren Stillman, Oscar Noriega, Chris Speed, Brian Settles, Dave Ballou, Ralph Alessi, Shane Endsley, Jonathan Finlayson, Alan Ferber, Jacob Garchik, Ben Gerstein, Jeff Nelson, Patricia Franceschy, Mary Halvorson, Kris Davis i Tomas Fujiwara. Obie płyty ukażą się nakładem ECM.