Selvhenter i Stefano di Battista Quartet na Festiwalu Jazz Jantar

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Od samego początku tegorocznej edycji Festiwalu Jazz Jantar odhaczamy kolejne cechy, dzięki którym tak się on spośród innych imprez tego typu wyróżnia. Otrzymaliśmy już liczne dowody na szerokie ujęcie muzycznego członu jego nazwy: byli mistrzowie mainsteamu i awangardy, legendy podziemnych klubów i wielkich sal koncertowych, debiutanci i weterani lokalni jak i światowi, były koncerty wielkie i rozczarowujące. Nie było jeszcze tak zwanego „czarnego konia” Festiwalu. Do momentu, kiedy w klubie Żak pojawiły się damy z formacji Selvhenter.

Coś wisiało w powietrzu chyba nawet zanim weszliśmy do Sali Suwnicowej. Kiedy już wpuszczono nas do środka, najbardziej rzuciły się w oczy stojące na scenie dwie perkusje – a to zazwyczaj prognostyk intensywnych przeżyć. Teraz powinno się zacząć... Miało być głośno. Tymczasem sposób, w jaki dziewczyny po wyjściu z garderoby rozpoczęły występ, wzbudził lekką konsternację. Prosty, plemienny rytm bębnów i jeden, ciągły dźwięk altu stanowiły bazę dla pętli motywu o  przedziwnym brzmieniu. Było to dość ciekawie, jednakże bardzo skromne. Narosłe oczekiwania już miały ulec weryfikacji, kiedy okazało się, że to jedynie wstęp do mających nastąpić wydarzeń. Bo kiedy kwintet wszedł na pełne obroty, zdziwienie narastało z każdą kolejną chwilą. Pięknie hałasować można bowiem na bardzo różny sposób i muzycy improwizujący robią to z powodzeniem od wielu lat. Są w awangardzie spod znaku free/improv nieujarzmieni saksofoniści, basiści, perkusiści, jest też wielu innych instrumentalistów. Panie z Selvhenter zainteresowane są na przykład zdecydowanie sprzężeniami w tonie elektrycznogitarowym. Ich brutalna ekspresja ma charakter znacznie bliższy metalowi, niż jazzowi i wszystko byłoby jasne gdyby nie to że choć podczas ich występu usłyszeliśmy morze rozprężonych, rzężących gitar, szalonych improwizacji i ciężkich, drone’owych przestrzeni na scenie ani gitary, ani basu nie było. Był za to puzon Marii Bertel, alt Sonii Marii Henriksen Labianca, skrzypce Marii Diekmann oraz perkusje – a za nimi Anja Jacobsen i Jaleh Negari. I kilka leżących na ziemii przetworników elektronicznych, które z wyżej wymienionych instrumentów wydobyły tony charakterystyczne raczej dla Earth, Sun o))) czy też Black Sabbath niż takie, których można byłoby się spodziewać po piątce niepozornych, skromnych dziewcząt, jakie zobaczyliśmy na scenie Sali Suwnicowej. Dziewcząt, dodajmy, sprawiających między utworami wrażenie zawstydzonych tym, co właśnie jazzjantarowej publiczności uczyniły i z trudem odnajdujących się na scenie, gdy milknie muzyka. Ale wstydzić się nie ma czego. Rekomendacja Matsa Gustafssona i odniesienia do uznanych już dawno muzyków z formacji Supersilent dowodzą, że brzmienie przypominające puszczonego od tyłu robocopa na psychotropach czy też rusałki przepuszczone przez sokowirówkę, o ile idzie za nim wartość i wyraz artystyczny  nikogo nie powinno dłużej dziwić. Muzyka Selvhenter te cechy posiada, i jeżeli dziewczyny nadrobią pewne braki w jej spójności, będące chyba wynikiem scenicznej niepewności, ich głos będzie w przyszłości bardzo wyraźnie słyszalny na całym świecie.

Ponieważ Jazz Jantar przyzwyczaił do tego, że zaskakiwać lubi, po przerwie, w myśl montypythonowskiego hasla „And now for something completely different”  na scenie pojawił się Quartet Stefano di Battisty. Był to drugi (po Antonio Flincie) i ostatni występ zorganizowany w ramach cyklu, przedstawiającego jazz z danego europejskiego kraju. Blok Italy Now! zakończył się jednak występem, który miał stuprocentowo włoski charakter. Stefano di Battista ukazał się festiwalowej publiczności nie tylko jako bardzo sprawny technik i pomysłowy kompozytor, ale także gawędziarz i zgrywus, wypatrujący każdej okazji, aby popisać się wymyślnym chwytem, albo zabawić się ze swymi muzykami tudzież z publicznością. W trakcie występu poważny, elegancki saksofonista, wtrącający w swe żywe, pełnobrzmiące kompozycje cytaty z My Favourite Things czy Bolera przedzierzgnął się stopniowo w duże dziecko, odpalające co rusz innego rodzaju sceniczne fajerwerki. Kolejne utwory z promowanej podczas koncertu, dedykowanej płci pięknej płyty Woman’s Land były coraz bardziej stylizowane. Od w miarę regularnie jeszcze jazzowych utworów Rita Levi czy Valentina Tereskova przeszliśmy do tych silnie zmanierowanych w kierunku dixielandu (jak Madame Lili Devalier) lub francuskiego kabaretu (Coco Chanel) – zaś Stefano di Battista był w swoim żywiole. Wyraziście, ciepło brzmiące alt i sopran służyły już nie tylko jako instrumenty muzyczne, ale także jako strzelba (odegrana z Daniele Sorrentino scenka „zestrzelenia” jakiegoś wyimaginowanego, fruwającego ponad publiką ptaka) lub batuta (tu dziewczyna z widowni dyrygowała poczynaniami perkusisty), saksofonista grał zaś przechadzając się po całej sali, nie omieszkawszy przysiąść się na moment do zajmujących pierwszy rząd słuchaczy. Wszystko to, plus liczne przedrzeźnianki i pojedynki z pianistą Julianem Oliverem Mazzariello, basistą Daniele Sorrentino czy Roberto Pistolesim uczyniły z koncertu kwartetu spektakl niemalże cyrkowy, co prawda ocierający się o kicz, ale ani przez chwilę nie obniżający artystycznego poziomu, szczery i dzięki temu niebywale zabawny. Nie zdziwiłbym się, gdyby w finale zrzucono na nas konfetti lub serpentyny – wszak włosi najlepiej wiedzą, co to Dolce vita i potrafią się dobrze bawić. Tak skrajnie różnych występów podczas jednego dnia jeszcze na Jazz Jantarze nie było. Ale chyba nikt nie wyszedł bez satysfakcji, bo choć połączenie było ekscentryczne, do dało wybuchowy efekt. Brawa dla odważnych, którzy to połączenie wymyślili!