RGG - w warszawskim Pałacu Szustra

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Bez znaczenia kiedy i w jakich okolicznościach się to dzieje i przy jak wielkiej lub małej publiczności, ale zdarzają się momenty, kiedy człowiek trafia na koncert, który potrafi obezwładnić. I tak się stało we wtorkowy wieczór. W mokotowskim Pałacyku Szustra w siedzibie Warszawskiego Towarzystwa im. Fryderyka Chopina, w towarzystwie zaledwie kilkudziesięcioosobowej publiczności zagrało trio RGG – być może jeden z najbardziej oryginalnych dziś bandów grających w konwencji piano trio.

Nic wszak w ich grze poza instrumentalną konwencjonalną obsadą nie jest konwencjonalne, a i tu można było znaleźć sporo przeciw konwencjom podjętych rozwiązań. Nie wpisuje się ona w główny nurt, ani doborem utworów, ani sposobem ich wykonania, ani rolami, jakimi podzielili się wewnątrz grupy muzycy, ani też wewnętrzną architekturą kompozycji. Jest to także zespół, który od czasu kiedy przystąpił do niego Łukasz Ojdana stał się o wiele mniej jazzowym zespołem, jeśli chcielibyśmy pomyśleć o nim w perspektywie uświęconej tradycji. I to jest coś ogromnie pobudzającego wyobraźnię, coś każącego spojrzeć na RGG nie jak na piano trio, ale na kompletny band, w którym przede wszystkim wiruje muzyka w całej rozciągłości stylistycznej, a nie predyspozycje poszczególnych jej członków czy historyczna identyfikacja.

 

Koncert składał się z utworów, którymi, jak na razie musimy cieszyć się tylko w wersjach koncertowych. RGG zagrało „Aurę” czyli muzykę ze swojej najnowszej płyty, na którą czekamy od drugiej połowy ubiegłego roku i na którą jest duża szansa, że doczekamy się już na przełomie marca i kwietnia. A Aura to wielość inspiracji, to otwarte ucho na muzykę współczesną, na słynne piosenki jak choćby „Don’t Give Up” Petera Gabriela, które tu stało się ledwie pretekstem do rekonstrukcji, powodem uruchomienia ich improwizatorskiej wrażliwości, punktem wyjścia do zbudowania wokół niego własnej struktury i w końcu też śmiałym krokiem do zakamuflowania oryginału w ledwie muskających ucho, delikatnych, nieoczywistych mikrocytatach. Co więcej, cytatach czytelnych chyba wyłącznie dla słuchaczy najlepiej znających i najbardziej lubiących pierwowzór. To także umiejętność odnalezienia nowej jakości, nowego brzmienia i emocjonalnego wymiaru  muzyki, w melodiach, ni jak nie dających się powiązać z jazzową rutyną, jak w kończącej główną cześć koncertu interpretacji „Crucem Teum” pierwotnie wyśpiewanym przez miliony pielgrzymów w Taize.

Jest w moim odczuciu sprawą pierwszorzędną, że wybierając się na koncert RGG, raczej nie powinniśmy się spodziewać muzyki codziennej, nie powinniśmy wyczekiwać stosownych melodii, spodziewać się walkingowych partii kontrabasu, tam gdzie najczęściej brzmią i zwyczajowych perkusyjnych groove’ów ze swingiem w tle, tak jak etykieta każe. Nie oczekujmy też, jak to czasem można było wyczytać, konotacji Correa’owsko Jarretowskich, ani żadnych mniej lub bardziej oczywistych odniesień do wielkiej jazzowej historii. Jakkolwiek by oceniać ich muzyki, RGG raczej piszę własną historię.

Śmiało za to możemy oczekiwać, że postawieni zostaniemy w sytuacji rewidowania przyzwyczajeń, zaproszeni do odkrywania współbrzmień nie wszędzie słyszanych, muzyki nieoczywistej, w której instrumenty grają całym sobą i drewnianą częścią smyczka i statywem perkusji. Bądźmy pewni, że spotkamy się twarzą w twarz z sytuacją, w której perkusyjnym instrumentem może stać się cokolwiek, nawet zwyczajna foliowa torebka, a scena bardziej niż estradę przypominać laboratorium. Brakuje tylko białych kitlów. Ale na ten brak raczej narzekać nie sposób, bo i tak można odnieść wrażenie, że nie tyle jesteśmy świadkami koncertu, co zdarzenia z dziedziny alchemii.