The Rempis Percussion Quartet w Pardon To Tu - zwyczajnie czy niezwyczajnie dobry koncert.

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Chciałoby się powiedzieć, że to był najzwyczajniej w świecie bardzo dobry koncert. Muzycy na polskiej scenie znani bardzo dobrze. Dave Rempis i Tim Daisy, szczególnie ten drugi, zjeździli Polskę z zespołami Kena Vandermarka, a później już sami wzdłuż i wszerz. Ingebrigt Haker Flaten, jedna trzecia słynnego The Thing to także doskonale znana z koncertów u nas postać. Najrzadziej przydarzało nam się słuchać drugiego perkusisty perkusyjnego Rempisowskiego kwartetu, Franka Rosaly’ego.

Co mieści się w sformułowaniu zwyczajnie bardzo dobry koncert? Otóż nikt nie wyważył tu nowych drzwi, ani też nie zwrócił uwagi na nieznane strony jazzowej improwizacji. To co usłyszeliśmy zostało już kiedyś wymyślone, zostało zagrane tyle razy, że aż strach pomyśleć ile. Ale to jak zawsze okazuje się w muzyce wcale nie takie szczególnie ważne. Istotniejsze jest, jak zostało zagrane. BO tak naprawdę „jak” ma w jazzie znaczenie kluczowe. Niezależnie od tego czy jest to mainstreamowa rekultywacja konwencji, której nawet odmiany free przez dekady się nie oparły, czy próba opierania się wszelkim konwencjom, tak na marginesie także mająca długa tradycję. Słowem ważne jest by czterech ludzi, którzy stają przed nami na scenie sprawili, że im uwierzymy. Aby zagrali tak, że nie powstają wątpliwości czy aby jesteśmy przez nich traktowani poważnie.

Praktycznie cały wtorkowy koncert wypełniła jedna długa kompozycja, albo lepiej jeden utwór, w którym to, z czego The Rempis Percussion Quartet są znani od prawie dekady, objawiło się jak na dłoni. Coś szalenie istotnego dla odbioru muzycznego przekazu, mianowicie czystość i klarowność myśli. Ich muzyka bywa ostra, bywa bardzo intensywna, nie tylko ze względu na tempa, niezachwiany timing basisty, ani też głośność gry lidera czy podwójną obsadę perkusyjną (to rzadka sytuacja kiedy naprawdę uzasadnione jest takie dublowanie obsady), ale także na naturalną potoczystość narracji wszystkich członków zespołu. Bywa, że muzyka zespołu płynie niemal wprost z estetyki free jazzu, mając jednak też odcień trochę dawniejszej jazzowej tradycji, która szczególnie dla Rempisa, grającego, i na tenorze i na alcie, wydaje się nie być pustym słowem. Bywa, że zwarte mocne granie jest mądrze podszyte, pewnie nie tylko afrykańską rytmiką i jednocześnie miesza się z akcjami, w których konstrukcyjny nacisk położony zostaje na sonorystykę.

Żeby uniknąć paplaniny, to bardzo bogata w inspiracje, a jednocześnie bardzo spójna propozycja artystyczna. Po prawie godzinie takiej stanowczo zagranej muzyki, pozbawionej jednak kompletnie chaotyczności i głupiego gadulstwa, nastąpił bis. Pierwszy tego wieczora. Wyciszony, krótki, nie oparty już na freejazzowej zamaszystości lecz na surowej i jednoczesnej lirycznej melodii powstającej ciszy i w ciszy niknącej. Był znakomitym dopełnieniem i znakomitą puentą, pozwalającą zebrać myśli i pozostać z pięknym uczuciu niedosytu. Ach, gdyby ten koncert skończył się właśnie w tym momencie! Publiczność jednak wymusiła bis kolejny i dla całej dramaturgii tego koncertu nie było to bardzo dobre, ale i tak bez dwóch zdań mogę powiedzieć, że to kawał chyba jednak niezwyczajnego, bardzo dobrego grania.