Raphael Rogiński plays Coltrane?

Autor: 
Maciej Karłowski

Raphael Rogiński nie ma co ukrywać jest jedną z tych postaci naszej muzycznej sceny, która budzi moje zaufanie i szacunek. I raczej bez znaczenia jest czy gra swoją własną  muzykę inspirowaną tradycją żydowską, muzykę Williego Blind Johnsona czy sięga po Jana Sebastiana Bacha. Kiedy więc przeczytałem, że oto wtorkowego wieczora zagra Coltrane’a to też podszedłem do tego z ufnością.

Z ufnością, jednak mając pewne oczekiwania. I te oczekiwania chyba mnie trochę zgubiły, bo myśląc o tym coltrane’owskim recitalu solo gdzieś mocno z tyłu głowy pobrzmiewały mi kompozycje słynnego jazzman wobec których jestem bezradny. Co gorsza kompozycje, które jednak chciałbym usłyszeć w taki sposób, żeby wyraźnie przywodziły na myśl oryginał, żeby gdzieś niekoniecznie bardzo wyraźnie uniósł się duch tematów, fraz, emocji, jakie z Coltranem wiążą mi się nierozerwalnie.

Raphael takie oczekiwania miał za nic. I słusznie. Rzecz przecież nie w tym, żeby czyjeś oczekiwania spełniać. Clue to znaleźć swoją drogę do muzyki, jaką decydujemy się zagrać. I z tego punku widzenia jego koncert był miodem rozlanym szerokim strumieniem na moje uszy. Przestrajana gitara, szerokie brzmienia, niekiedy mocne i szorstkie, niekiedy wręcz przeciwnie. Zagrane wbrew tradycyjnej wykonawczej praktyce, dalekie od standardów, z porozbijaną na kawałki architekturą, potem poddane jakiemuś wnikliwemu oglądowi i złożone na nowo i przez to całkiem inne, niespodziewane, świeże, choć bez wątpienia tym, którym dane było śledzić poczynania Raphaela od dawna, brzmiące bezwzględnie znajomo. Tak znajomo jak wyrazisty jest jego język muzyczny. I słuchając tego koncertu jeszcze bardziej nabrałem pewności, że to szalenie oryginalny muzyk, któremu nie łatwo się oprzeć, albo nie ma po co opierać.

Ale tym razem Raphael grał Coltrane’a i ja tego Coltrane’a w jego grze tak bardzo chciałem znaleźć, że wizja szukania zaciązyła mi trochę na obiorze całości. Okazało się, że chyba bardziej niż Raphaela chciałem odnaleźć znajome dźwięki z płyt ubrane w szatę gitarową, może tak jak kiedyś Marc Riobot ubierał w nie muzykę Alberta Aylera. I Raphael mnie nielicho zawstydził. „Blue Train”, ”Afro Blue”, “Mr. PC”, “Seraphic Light”, “Countdown”, “Lonnies Lament”, “Equinox” i “Naima”. Tylko trzy ostatnie z wymienionych kompozycji udało mi się rozpoznać i to wcale nie bez wysiłku. Poczułem się jakbym nie miał pojęcia jakie tematy pisał Coltrane. Co gorsza nie udało mi się też dostrzec momentu, w którym twórczość jednego i drugiego spotyka się ze sobą i czy jest dla samego Raphaela naprawdę ważna. I tu zawstydzenie ustąpiło miejsca lekkiemu zawodowi. Rozpytałem po koncercie przyjaciół czy tak jak ja mieli kłopoty z odnalezień muzyki Coltrane w Raphaelowskiej przestrzeni dźwiękowej. Mieli. Ale to pocieszenie marne. Wiele dałbym, żeby tego Coltranowskiego oczekiwania się pozbyć, albo nie nabrać. Wiele, bo wtedy stworzyłbym sobie szansę na czystą przyjemność słuchania świetnego muzyka w idealnym solowym wydaniu.