Quantum Trio w sopockim Teatrze BOTO

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Magdalena Rosman (autor wszystkich zdjęć wykorzystanych w relacji)

Fakt, iż (zwłaszcza przy współczesnej nadprodukcji muzyki) oryginalny pomysł na siebie wielu składom znaleźć  trudno. Nie jest to jednak nieosiągalne, choć sztuka ta wymaga spełnienia kilku niezmiennych od zawsze warunków, które często w obliczu wymuszanych okolicznościami artystycznych kompromisów schodzą na drugi plan. Obok wyobraźni muzycznej i kreatywności, wzmożonej pracy nad materiałem przede wszystkim wymaga to czasu, którego przy mnogości jednocześnie prowadzonych działań jest zawsze za mało. Warto jednak nie ulegać presji wszechobecnej gonitwy cechującej dzisiejszy świat i robić swoje – wówczas może się okazać, że wyrobienie własnego soundu i nowej jakości wcale nie wymaga stylistycznych czy jakichkolwiek innych przesadnych wolt.

Tak to trochę wygląda w przypadku Quantum Trio, które w ubiegłym tygodniu wystąpiło w sopockim Teatrze BOTO z dwuczęściowym koncertem: w pierwszej przypominając materiał znany z doskonale przyjętego debiutu, w drugiej prezentując utwory, nad którymi praca ciągle trwa. Otrzymaliśmy więc pełen obraz tego, czym Quantum Trio jest dzisiaj i w którym kierunku zmierza.

 

Mówi się czasami, że w kategorii „młody obiecujący zespół” można tkwić długie lata, jednak tutaj mamy do czynienia z zespołem koncepcyjnie w pełni dojrzałym. Specyficzny sound tria w zestawieniu tenor/soprano sax – piano – perkusja i skuteczne, niebanalnie zaaranżowane acz chwytliwe kompozycje to coś, co pozostaje u nich niezmienne. Kwestią znaczącą w sytuacji koncertu było jednak rzucające się w oczy duże zdyscyplinowanie muzyków. Mimo iż świetnie zapewne ograny repertuar z „Gravity” w wersji live wzbogacony został o szereg ornamentów, a gradacja wewnętrznych napięć prowadziła do ekspresyjnych rozwiązań rodem z najlepszych tradycji „spiritual jazzu” (vide choćby krótkie bezpośrednie nawiązanie Michała Ciesielskiego do A Love Supreme), zespół twardo trzymał się podstaw kompozycji, nie pozwalając sobie na podróż w rejony całkowicie wolnej improwizacji. Demokratycznie rozdzielane obowiązki w zakresie utrzymywania pulsu pozwalały przy tym rozwinąć skrzydła poszczególnym muzykom: Luis Mora Matus mógł np. uderzyć soczystą solówką podczas gdy groove dwoma akordami utrzymywał pianista Kamil Zawiślak, ten z kolei został później wypuszczony na szerokie wody przez tenor Ciesielskiego itd. Działo się to wszystko bardzo płynnie i wzbogacało koncertową narrację, czyniąc z muzyki tria spektakl tym ciekawszy.   

Płynnym wymianom i aranżacjom znamionującym dużą elegancję i nie mniejszą lekkość poruszania się w materii kompozycji (nie wspominając o czystości brzmienia, bo to chyba jasne) towarzyszyła także stale obecna swoista przebojowość, tkwiąca w melodyjnych motywach wielu spośród utworów: zarówno tych starszych jak And If Salfate Was Right? czy Momentum (które powinno z marszu zawojować listę przebojów i to nie tylko jakiegoś smooth radia) jak i nowszych, czekających jeszcze na rejestrację (Entanglement). Michał Jan Ciesielski, Kamil Zawiślak i Luis Mora Matus operują wykutym już charakterystycznym brzmieniem i językiem kompozycji bardzo sprawnie i tworzą zespół nie na żarty klasowy, gotowy na sceny klubów i festiwali, na które miejmy nadzieję znajdzie drogę.