Poppy Ackroyd i Terence Blanchard E-Collective: Finał Festiwalu Jazz Jantar 2016

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Główna odsłona Festiwalu Jazz Jantar 2016 właśnie się zakończyła. Z tradycji przenoszenia finału do Sali Koncertowej Polskiej Filharmonii Bałtyckiej tym razem zrezygnowano, stawiając konsekwentnie na przyjazne przestrzenie klubu Żak. Dobra to decyzja, bo po dziesięciu koncertowych wieczorach z rzędu (i jedenastu ogółem rzecz biorąc) spędzonych nie tylko przy doskonałej muzyce, ale i w jedynej w swoim rodzaju atmosferze zadomowić się w tym miejscu nietrudno. Sala Suwnicowa oczywiście wypełniła się po brzegi, bo jakże miałoby być inaczej, skoro występują pianistka Poppy Ackroyd oraz pięciokrotny zdobywca grammy Terence Blanchard z zespołem E-Collective?

O koncert Poppy Ackroyd proszono podobno od dawna. Znana z członkowstwa w szkockiej Hidden Orchestra pianistka wystąpiła w Żaku solo, prezentując materiał z dwóch dotychczas wydanych albumów solowych Escapement oraz Feathers. Wystąpiła solo, jednak jakby nie sama, gdyż tworząc, grę na fortepianie artystka sowicie przekłada samplami (w większości przygotowanymi, jak mówi, przy pomocy jedynie skrzypiec i instrumentów klawiszowych). Rezultat – kilkupłaszczyznowa, bogata brzmieniowo muzyka z gatunku „cinematic”, kameralna i przestrzenna zarazem, rzeczywiście tworzy coś na kształt małego budowanego przez niewidzialną (ukrytą?) mikroorkiestrę zaklętego, prywatnego świata. Pełen postukiwań, chrobotów, oszczędnych smyczków, po które artystka sięgnęła kilka razy na scenie, aż do gdzieś tam pojawiających się odgłosów mew. To rzeczywiście trochę podobny rodzaj emocji, jak ten pochodzący z wysp wrażliwości Ólafura Arnaldsa, Nilsa Frahma czy Hauschki (co przywołuje nota bene pierwsze, najbardziej bodaj udane, edycje żakowskich Dni Muzyki Nowej podczas których wszyscy z wymienionych występowali), czy też pierwszego artysty tegorocznej edycji Festiwalu – Federico Albanese. I choć w konstruowaniu wyrazistego świata Ackroyd jest bardziej od włocha zaawansowana, kilka ostatnich utworów zagrała w towarzystwie nastrojowych, wspierających tę konstrukcję wizualizacji. Przydałoby się jej trochę więcej wiary we własne siły, bo asekuracja ta nie była do końca potrzebna. 

 

Zdaje się jednak, że na tak liczną obecność festiwalowej publiczności w głównej mierze przełożył się czar medialnego nazwiska Terence’a Blancharda. Muzyk, występujący w Żaku już po raz trzeci, przybył tym razem z formacją E-Collective (Oscar Seaton – perkusja; Charles Altura – gitara; Fabian Almazan – klawisze oraz David Ginyard Jr. – bas) grającą nowoczesny, wielkomiejski, przekraczający bariery gatunkowe fusion. Słychać więc było oczywiście jazz, a także funk i R&B, zaś ton instrumentów elektrycznych i elektronicznych (z podbitą syntezatorowym brzmieniem trąbką Blancharda na czele) okazał się dominantą występu. Po obiecującym, forsowanym siłą instrumentu lidera początku muzyka szybko jednak straciła na wyrazistości, a koncert przekształcił się w serię przydługich, przygłuszonych brzmieniową mgłą solówek poszczególnych członków grupy. Owszem, technicznie będących na wysokim poziomie (wyróżniające się partie zagrali Fabian Almazan czy Charles Altoura) jednak nadmiernie całą narrację koncert rozcieńczających. A treść przecież miał Blanchard do przekazania ważną, znów (jak poprzednio u Christiana Scotta) dotyczącą rasistowskich zachowań amerykańskich funkcjonariuszy policji. O tym właśnie opowiada promowany koncertem album E-Collective’u, Breathless. I o ile Christian Scott wyrażał tę sprawę jasno, przekaz muzyki  Blancharda nie był aż tak zrozumiały. Nie zmieni to faktu, iż zakończony mocnym akcentem (utwór opartym na mocnym, rockowym bicie) koncert, z finałem, podczas którego Blanchard zszedł ze sceny by grać ostatnie dźwięki zza zamkniętych drzwi garderoby odebrany został dobrze: owacje były długie i bis – rzecz jasna – zapewniły. Bo czego by Terence Blanchard nie zagrał, jest gwiazdą światowego formatu i takie właśnie powinny na finał festiwali występować. Także tak ciekawych i różnorodnych jak gdański Jazz Jantar, który w swojej wyjątkowości pozostaje nadal festiwalem jakoby osobnym, ale tak  artystycznie jak i pod względem atmosfery będącym – być może – najlepszym w Polsce.