Peter Brotzmann / Steve Swell / Paal Nilsen-Love w Alchemii - sztuka freewolnej improwizacji.

Autor: 
Bartosz Adamczak
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe
Najpierw bardziej oficjalnie – Peter Brotzmann, Steve Swell oraz Paal Nilssen-Love. Odpowiednio 73, 60 i 40 lat. Niemcy, Stany oraz Norwegia. Jest więc międzynarodowo i międzypokoleniowo – zgrabnie symbolizuje nam to ideę muzyki improwizowanej jako muzycznego spotkania i uniwersalnego sposobu komunikacji. Nie bez znaczenia jest też oczywiście fakt, że każdy z tych muzyków należy do niekwestionowanej czołówki w swojej kategorii instrumentalnej.
 
Mniej oficjalnie – Peter, Steve, Paal to Alchemicznej publiczności starzy, dobrzy znajomi, których spotkać i słuchać mieliśmy okazję wielokrotnie, w przeróżnych konfiguracjach, których na palcach (także rąk) zliczyć się nie da. Znamy więc trzech panów dobrze i lubimy i oczekiwania pewne mamy, bo przecież lubimy lubić to co znamy (czytelnicy mam nadzieję wybaczą częstochowskie rymy w tym paragrafie).
 
Panowie jednak lubią grać nam na nosie i niekoniecznie na te oczekiwania zważają, za co w gruncie rzeczy lubimy ich jeszcze bardziej. Nie znaczy to bynajmniej, że brakowało na scenie rockowej energii w grze Paala, brzmieniowej intensywności Brotzmanna i karkołomnej fantazji Swella. We free-jazzowym kalejdoskopie te elementy tworzą za każdym razem nowe kształty i cieszą uszy wystarczająco.
 
Duet Brotzmann – Nilssen-Love dał się już poznać kilkoma trasami koncertowymi oraz wydawnictwami płytowymi które polecam niezmiernie (zaiste jest to “scream and punch”, pierwotny krzyk i cios pięści). Trio jednak brzmi zupełnie inaczej, doskonale układa się harmoniczno-melodyczna współpraca na lini Swell – Brotzmann. Cudownie Swell łączy tradycyjne, szerokie brzmienie z abstrakcją freewolnej improwizacji Radosny puzon stanowi wyborny kontrapunkt dla rozwibrowanego, surowego tonu Brotzmanna, fakt tym cenniejszy, że nagrań w małych składach w takiej konfiguracji Petera nie kojarz. Fakt cenniejszy podwójnie, że, po dwudniowej rezydencji w Pardon To Tu to był zaledwie trzeci koncet Petera i Steve'a. Wyśmienicie iskrzy też w duetach puzon – perkusja, Wyczucia dramaturgii oraz brzmieniowej różnorodności należy się spodziewać po tej trójce – oczekiwanie te zostały spełnione z nawiązką.
 
Pojawia się jednocześnie też pewna wartość dodana, element mniej oczywisty. Może nie na skalę odkrycia Nowego Świata, ale pokazujący mniej znane twarze zaangażowanych muzyków. Taki jak etnicznie pulsująca perkusja. Jak cudownie liryczna fraza saksofonu tenorowego, której nie powstydziłby się Ben Webster. Czy arabsko-wschodnie echo w melodii granej na tarogato. 
Spośród tych kilkunastu, może ponad 20tu koncertów Peter Brotzmanna, w których miałem szczęście uczestniczyć był to chyba najbardziej przystępny wystep w jego wykonaniu,  ale jednocześnie muzyka nie straciła ani grama swojego emocjonalnego ciężaru i intensywności. To właśnie w delikatnych, intymnych dialogach działy się dchwile najbardziej zaskakujące tego koncertu.  
 
Skupienie, zaangażowanie muzyków było nie tylko słyszalne ale też widoczne, telepatycznego niemal poziomu porozumienia dowodziły zakończenia poszczególnych częsci koncertu – wszystkie improwizacje kończone nagle, bez zbędnych nut i gestów, czysta harmonią, czy pojedynczym uderzeniem w werbel.  
 
Trio zagrało jeden set, ponad 80 minut muzycznego strumienia kreatywności. Publiczność (szczelnie wypełniająca siedzenia) nagrodziła muzyków długimi brawami. Bisu nie wyprosiliśmy, ale chyba nikt z sali nie wyszedł nieusatysfakcjonowany.  Po kilku rozgrzewkowych krakowskich koncertach w styczniu i lutym uznaję koncertowy sezon 2015 za otwarty, życząc wszystkim by zdarzyły się w tym roku jeszcze tak dobre koncerty. Zaiste było pięknie.