Paal Nilssen-Love musi kochać Kena Vandermarka

Autor: 
Anna Początek
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

W każdym roku jest taki okres, kiedy w kalendarzu koncertowym zionie pustką. Słuchanie nagrań nie jest w stanie jej wypełnić. W tym jałowym okresie przydaża się jednak jakiś pojedyńczy gig. Wtedy, wygłodniały muzyki na żywo słuchacz w te pędy wsiada do środka komunikacji, czasem do tramwaju, a czasem pociągu, i bieży ile sił w nogach do klubu. W takich właśnie momentach w ostatnich latach trafiałam wielokrotnie na występy Kena Vandremarka, a w miniony piątek - do Powiększenia, gdzie towarzyszył mu Paal Nilssen Love.

Tym razem trasa duetu wypadła na początku jesiennego boomu koncertowego. Zaraz wystąpi w Polsce Sonny Rollins, w końcu może Cecil Taylor, pod koniec listopada Henry Threadgill. Mocna konkurencja. Nie ma wątpliwości, Duet Ken - Pal, który zagrał w ubiegły piątek w Powiększeniu, pozostaje w innej lidze. Ale przecież w sztuce nie hierarchia, ale jakość jest istotna. Z jaką jakością skonfrontowało duo warszawską publiczność?

Nie ukrywam, z Kenem Vandermarkiem mam problem. Lubiłam jego składy, niektóre albumy, w amerykański sposób rzetelny tryb pracy, inicjatywę w budowaniu środowiska muzycznego. I nieodpartą chęć tworzenia. Właśnie, i tu ostatnio pojawił się kłopot . Nie chcę być niesprawiedliwa, ale doświadczenia ubiegłych, powiedzmy, pięciu lat, udowadniają to coraz mocniej, że nieodparta chęć tworzenia jest u Vandermarka dziełem głównym. Kiedyś starał się improwizować. Z biegiem czasu jego własne, wypracowane, rozpoznawalne improwizatorskie cechy stają się, niestety, chwytami, patentami. Nie chodzi mi o brak prawdy jego przekazu. Chodzi mi o pewną nudę i brak sensu. Wybrał granie ostre, mocne, stosuje różne techniki gry na saksofonach i klarnecie (choć z różnym skutkiem). Tak też grał w piątek. Wypuszczał urywane, zapetlające się dźwięki, przedęte, wykrzyczane, a w spokojniejszych chwilach - takie same, tylko cichsze.

Jak się ucapił jednej frazy, to nie mógł jej porzucić, nie mówiąc już o wymyśleniu jakiejkolwiek bardziej rozbudowanej improwizacji. W kółko to samo. A większość z tego, co wczoraj zagrał, moja pamięć już dawno zakodowała na poprzednich koncertach i płytach.

Grał na jednej malutkiej scenie (nie było mowy, żeby go nie słyszał) z Paalem, a zdawało się, że wcale nie reagował na jego grę. Grał obok, niby dawał jednostajny zarys rytmiczny perkusiście - lecz sam nic nie korzystał z jego gry. A Love jest muzyką. Ten człowiek zawsze schodzi ze sceny mokry, jakby wybijane dźwięki zabierały kawałek jego samego i przenosiły się do ciał słuchaczy. Wyobraźnia tego bębniarza jest ogromna, a jednocześnie niebywale szybka. Ilość pomysłów, które podsuwał Kenowi, była zniewalająca - a Ken nic. Gra swoje. W pewnym momencie Paal zaczął budować delikatny, mantrowy, azjatycki klimat. I co? Vandermark wyjechał ni stąd ni z owąd z frazą, którą słyszłam już tyle razy, że - naprawdę - znam ją na pamięć. Ken wyhamował pomysł Paala, tylko dlatego, że nie mógł pohamować chęci dodania czegoś od siebie. I wtedy pomyślałam, że Paal albo musi kochać Kena, albo po prostu czerpie z niego jakąś przyjacielską energię. Bo Vandermark na pewno nie daje mu już szans ani na tworzenie, ani rozwój.

Energia w takiej muzyce, to nie wszystko. Nie wystarczy grać mocno. Nie wystarczy mieć kilku pomysłów na jednym koncercie. Niestety, żeby była imporwiazacja, musi być reakcja na współgrącego, a równocześnie nieustanne określanie własnej gry i stwarzanie nowej jakości. A te zdolności Vandermark traci w oczach. Nie jest to tylko moje spostrzeżenie. Wczoraj byłam świadkiem chwili, w której nawet najbardziej zatwardziałym fanom Kena mina zrzedła. Szkoda.