One-man show. Tomasz Dąbrowski S.O.L.O. w Pardon, To Tu.

Autor: 
Beata Wach
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne (Matilde Haase)
Długo nie trzeba było czekać, aby projekt trębacza Tomasza Dąbrowskiego S-O-L-O.  zawitał w Warszawie. Nie trudno było również zgadnąć, który to warszawski klub będzie gospodarzem jednej z wielu odsłon tego wielce oryginalnego pomysłu. Dąbrowski dopiero co właśnie skończył trzydziestkę i tę przełomową datę postanowił uczcić, grając trzydzieści koncertów solo w trzydziestu miastach, a całość wieńcząc nagraniem solowego albumu. Warszawski koncert odbył się w ostatnią, październikową niedzielę, rzecz jasna, w Pardon, To tu. 
 
Warszawa była przystankiem nr 5, po Paryżu, Tokio, Kielcach i Łodzi. Całkiem zaszczytna pozycja, biorąc pod uwagę ilość miast do zdobycia w niecodziennym pomyśle artysty. W Pardon, To Tu trębacz czuł się jak w domu, wszak to nie pierwsza jego w nim wizyta (wystarczy tylko wspomnieć o duecie z Tyshawnem Soreyem czy trio z Domańskim i Knudsenem). Nie dziwne więc było, że to właśnie ten klub otwarcie zareagował na apel muzyka o pomoc w realizacji swojego nieco szalonego planu.
 
Publiczność przywitała pusta scena z jednym jedynym krzesłem, przed którym stała trąbka, a przed nią para tłumików i już. Po chwili do owego zestawu dołączył nienagannie ubrany w stylu, do którego nas już przyzwyczaił, główny i jedyny bohater wieczoru, Tomasz Dąbrowski. Od tego momentu przez całą godzinę bez chwili przerwy, chyba że na głębsze zaczerpnięcie powietrza czy też celowe zatrzymanie wynikające z dramaturgii, zostałam wciągnięta w muzyczna opowieść. Nie była ona łatwa, nie płynęłam z nią cały czas. Wychodziłam na brzeg z myślą, że już nie wrócę, po czym nie wiadomo w którym momencie znajdowałam się w samym jej centrum. Trębacz i jego wyobraźnia okazały się silniejsze. Dąbrowski wiedział, co chce opowiedzieć i do czego zmierza. Momentami sprawiał wrażenie, jakby sam uległ opowieści, której jest autorem, tak bardzo był w niej. Trudno nie polec w takiej rozgrywce. W finale więc z przyjemnością się poddałam. Bisu nie było. Na szczęście. Nie wiem, jak kondycja trębacza, ale przemyślana dramaturgia „one-man show”  by tego nie zniosła. 
Beata Wach