Omnibus Pimps - Supersilent, John Paul Jones i Stian Westerhus na Avant Art Festival

Autor: 
Jan Błaszczak

Supersilent z każdą kolejną płytą brzmią bardziej lirycznie i trochę nudniej. Na szczęście we Wrocławiu postanowili sobie to odbić. Ich improwizowany koncert z Johnem Paulem Jonesem i Stian Westerhusem równie często odnosił się do jazzu, jak do glitchów, noise'u i hardcore'u.  

W tym projekcie improwizowane było wszystko – nawet geneza samego zespołu. Spotkali się na festiwalu Punkt w Norwegii. Stereotypowo zimni i zdystansowani Skandynawowie tym razem zachowali się jak uroczo podjarani nastolatkowie. Gdy tylko dowiedzieli się, że solowy koncert gra przed nimi sam John Paul Jones, postanowili go odszukać, by zaproponować mu wspólny występ. Ku ich zaskoczeniu muzyk Led Zeppelin zgodził się natychmiast. Kilka dni temu opowiadał mi zresztą o tamtym dniu. Zapamiętał, że zapytał Arve Henriksena jedynie o to, jaką grają muzykę. Norweg odparował bezceremonialnie: „nigdy o tym nie rozmawiamy.” Zaskoczyło.

Nie rozmawiali także we Wrocławiu. Wyszli i podłączyli swoje insturmenty do sprzętu, który gdzieś tam, hen w podświadomości, kojarzył mi się raczej z obejrzaną właśnie biografią Zbigniewa Religi. Wymienili spojrzenia i polecieli. Pomijając naręcza przetworników, efektów i generatorów, sam proces tworzenia muzyki przywoływał arkana free jazzowej szkoły. Kwintet (na gitarze wspierał ich Stian Westerhus) bardzo dobrze się ze sobą komunikował. Dzięki temu muzykom niemal przez cały – imponujący zresztą – czas udawało się utrzymywać napięcie, balansując pomiędzy bardziej lirycznymi fragmentami, a zniewalającymi ścianami noise'u. Stojący wyjątkowo na przedzie John Paul Jones podejmował dialogi raz to ze stojącym najbliżej Helge Stenem, raz z – grającym trochę na moore'owską modłę – gitarzystą. Słowem, gdyby zarejestrować sam obraz byłby to jazz. Oczywiście bliższy poetyce Petera Evansa niż tradycyjnego bopu, ale jednak jazz. Nic nowego pod Słońcem.

A przecież sobotni koncert idealnie wpisywał się w formułę festiwalu awangardowego. Jeśli bowiem mechanika występu odnosiła się do free jazzowej tradycji, to już niesiona treść wyrastała daleko poza jej ramy. Wróćmy do tego Evansa (trudno nie wracać po warszawskim koncercie kwintetu) – tak jak tam dzięki obecności Sama Pluty, tak i tutaj mieliśmy do czynienia z preparowaniem dźwięku. W tym wypadku jednak owo przetwarzanie było niewątpliwie bardziej radykalne. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że Evans bawił się jazzową formułą, wyskakując co chwila za jej – stereotypowo postrzegane – granice. To napięcie pomiędzy instrumentalną improwizacją, a generowanymi elektronicznie clickami dawało odświeżający efekt, zaskakiwało, dając grupie dodatkowe możliwości wyrazu. Supersilent zdawali się w ogóle nie zainteresowani taką grą. Oni nie postawili sobie żadnej granicy. Tak jak w przypadku albumu Minibus Pimps (uroczo przekręconego na Omnibus Pimps przez zapowiadającego koncert dyrektora festiwalu), momentami trudno było ustalić, kto odpowiada za konkretne dźwięki. Mieliśmy tu do czynienia z ciekawym jakby-zakłóceniem, wyprowadzającą w pole interferencją. Wszak co druga solówka Jonesa brzmiała jak zapomniany album Venetian Snares, atakując potężnymi glitchami – elektronicznymi zgrztytami kojarzonymi raczej z breakcore'em niż jazzem. 

Bez wątpienia brzmienie stanowiło najciekawszy aspekt koncertu poszerzonego składu Supersilent. Storlokken zamiast lirycznych pasaży, walił potężne klastery, Sten generował drone'y i modulował brzmienie kolejnych instrumentów, a Henriksen złapał za trąbkę może ze trzy razy obsługując głównie perkusję, a nawet śpiewając, tudzież skandując w momentach zbiorowego, noise'owego uniesienia. Uniesienia, które znamy raczej z koncertów Swans. Relatywnie najłatwiej przychodziło rozgryzienia Westerhusa, który zarówno swoją grą, jak i zachowaniem na scenie (dociskanie gryfu do wzmacniacza, itd.) odnosił się do nowojorskiej szkoły noise-rocka. Nie jest to jednak zarzut. Taki punkt zaczepienia ułatwiał wejście, w zmieniającą się jak w szaleńczym kalejdoskopie, strukturę.

Aby dodać sobie trochę wiarygodności, szukam minusów. Szkoda, że zabrakło perkusisty z prawdziwego zdarzenia. Henriksen dwoił się i troił, ale to wciąż przede wszystkim trębacz. Dobrze zagęszczał tę strukturę, ale mógł dodać jej więcej dynamiki. Ponadto koncert mógłby trwać kwadrans krócej, ale to już naprawdę śmieszny zarzut, biorąc pod uwagę niemal dwie godziny nieustającej improwizacji.

 

Minusy odwaliłem, biorę się za puentę. Dopijając poranną kawę, szukam retorycznych chwytów, jakiejś ładnej klamry, tudzież zgrabnego bon mociku. W tym momencie dzwoni telefon. Ojciec. Raczej fan Svenssona niż Art Ensemble of Chicago. Odstawiam klawiaturę. Odbieram. „Wiesz, nie umiem tego ładnie ubrać w słowa, ale chciałem powiedzieć, że było naprawdę zajebiście.” No to co ja się będę wygłupiał.