Nguyen Le w warszawskim Palladium.

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Era jazzu od zawsze zapraszała zespoły ważne i wyjątkowe i niekoniecznie w Polsce znane. Tak mniej więcej powiedział na wstępie koncertu jego artystyczny dyrektor i pomysłodawca Dionizy Piątkowski. Święta prawda, takie momenty w historii festiwalu się zdarzały i w istocie było ich nie mało. To dzięki Erze Jazzu na jedyny koncert przyjechał wielki Steve Lacy. Kronos Quartet to także pewnie jej zasługa, a i koncert Davida Liebmana z Vickiem Jurisem – wybornym gitarzystą, który naprawdę jest w Polsce mało znany, a gra zachwycająco również zawdzięczamy tej , a niech tam, instytucji koncertowej. Ważne także wspomnieć w tym momencie, że i o niektórych gwiazdach chicagowskiej sceny mogliśmy się dowiadywać, zanim zaczął funkcjonować na rynku koncertowym festiwal Made In Chicago. Ale reguły bym z tego nie robił. Nikt nie ma recepty na bycie zawsze i w każdych okolicznościach pionierem. Było na to aż nadto dużo dowodów.

Zakontraktowanie wietnamskiego gitarzysty z Paryża Nguyena Le miało więc tylko trochę pionierski charakter. Owszem do tej pory Nguyen Le nie gościł w Polsce, nie mniej czasy kiedy warto było go sprowadzać pod hasłem spotkanie z ciekawym muzykiem miały miejsce jakąś ponad dekadę temu, kiedy Le nagrywał takie albumy jak „Tales From Viet-nam” czy „Trio 3”. Dzisiaj muzyk ten choć wciąż jest bardzo sprawnym gitarzystą, to jednak wbrew chętnie nadużywanym sloganom, nie stał się muzykiem formatu Pata Metheny’ego, Johna Scofielda czy Billa Frisella. Popularność jednak jakąś zdobył. Oczywiście nie w Polsce, ale Europa owszem wita go z otwartymi rękoma.

Na sporą cześć tej popularności Le zapracował sobie na długo zanim zaczął nagrywać płyty poświęcone muzyce Hendrixa, Beatlesom, Led Zeppelin czy innym ikonom muzyki rockowej. Dzisiejsza rzeczywistość jednak trochę skrzeczy.

Ale co tam. To nie jest takie ważne. Bez bicia powiem, że środowy koncert był być może bardzo dobrym koncertem. Całkiem prawdopodobne też, że recenzje z niego będą entuzjastyczne, a interpretacje gitarzysty potraktowane zostaną jak odkrycie. Niech i tak będzie. Ja się jakoś w tym nie połapałem. Udało mi się w całości wytrzymać tylko cztery kawałki: „Mercedes Bentz”, „Purple Haze”, „Pastime Paradise” Steviego Wondera, znany dziś głównie jako „Gangsta Paradise” w wersji Coolia oraz zeppelinowski „Whole Lotta Love”. Więcej nie dałem rady mierzyć się ani z brzmieniem bandu (gitara, wibrafon, elektryczny bas i perkusja), ani z głosem wokalistki. Poddałem się, choć  nazwisko śpiewającej damy, Himiko Paganotti, postanowiłem zapamiętać, by jak się gdzieś kiedyś pojawi, to zawczasu nabrać koniecznej rezerwy.

Jak dla mnie takie granie to strata czasu. Nie dlatego, że Le nie potrafi sporstać sile oryginałów. Tego nikt nie potrafi. Ja zwyczajnie z takiego grania nie potrafię wynieść niczego, co potem z ochotą zachowałbym w pamięci. Dlatego też po „Whole Lotta Love” udałem się z ulgą do domu. Nie wiem jak się ten koncert skończył, nie wiem czy się publiczności podobał i, czy na finał nagrodzono pana Le brawami na stojąco. Podobno dobry recenzent słucha do dotąd, aż mu się spodoba. Mnie się znowu nie udało.