Motion Trio & Peter Evans w Pardon To Tu - koncert znaków zapytania.

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Motion Trio w Polsce oznacza, że na scenie pojawia się trzech akordeonistów i grają muzykę dla publiczności luźno z muzyką związanej, okazjonalnej lubiącej pozwalać uszom wygodnie rozeprzeć się w fotelu. W Portugalii i na świecie Motion Trio to coś zupełnie innego. To band założony sześć lat temu przez saksofonistę tenorowego Rodrigo Amado, któremu towarzyszą wiolonczelista Miguel Mira oraz perkusista Gabriel Ferrandini.

Nieliczna grupa polskich słuchaczy o tym zespół zna i podziwia bo i jest co podziwiać, a kiedy do grupy dołączają goście to podziw ten wzrasta. Jeszcze bardziej wzrasta gdy gościem jest Peter Evans – trębacz, wirtuoz, człowiek, któremu granie na trąbce przychodzi z nieludzką niemal łatwością.

Ale zapewniam Peter Evans jest człowiekiem. Po zejściu ze sceny podczas czwartkowego koncertu w Pardon To Tu był mokry do ostatniej nitki i choć zaliczył razem z kolegami maraton, to nie słaniał się, ani nie opadł bez sił na krześle. Uśmiechał się, witał ze znajomymi, kilkoro ma, bo też i nie pierwszy raz jest w Warszawie. Rozmawiał, gestykulował tak zresztą, jak i pozostali muzycy.

Nie ma co kombinować razem tworzą zespół bardzo dobry. Muszą też uwielbiać ze sobą grać, bo jak już stają na scenie to można niejednokrotnie odnieść wrażenie, że czas przestaje dla nich istnieć (koncert bez bisu trwał półtorej godziny, a bis dodatkowe bodaj 20), a generowany wir zdarzeń wciąga  bez litości. I ich samych i publiczność, bo przyznać trzeba jest coś hipnotyzującego w sytuacji kiedy poddaje się człowiek burzliwemu nurtowi ich muzyki.

W muzyce Motion Trio i Petera Evansa razem wziętych jest jakiś wielki nadmiar. Ten nadmiar determinuje wszystko. Trąbka, perkusja, saksofon i wiolonczela w tym nadmiarze splatają się tworząc kolejny multiplikowany nadmiar. Co ciekawe jednak nadmiar wcale nie jakiś wyczerpujący, ani też zanadto uciążliwy. Nie mniej przez prawie dwie godziny zaatakowani zostaliśmy nie tyle burzą z piorunami co ogromnie silnym strumieniem dźwięków, w którym znalazło się miejsce na wszystko. Na frazy postbopowe, na free, na erupcje rytmów i perkusje malarstwo, z którego zresztą Gabriel Ferrandini jest znany, no i naturalnie na wszystko, co człowiekowi może i nie może przyjść do głowy, a związane jest z trąbką. Evansowi chyba nie kończy się nigdy apetyt na dźwięk. Wydaje się już nie tyle trębaczem, który wirtuozersko opanował wszelkie techniki gry i estetyki, ale człowiekiem, nieustannie studiującym trąbkę także jako przedmiot. Konstruuje więc swój język także z brzmień… aż chciałby się powiedzieć poza muzycznych. Stukania, sprzężenia, buczenia, świsty, przedęcia, układają się w jedną całość ze strzelistymi frazami free, z błyszczącymi ostrym światłem brzmieniami bigbandowej trąbki, pulsują rytmem i mienią barwami.

Jest w jego grze, w swobodzie dysponowania tym ogromnym arsenałem coś nieprzyzwoitego. Mogliśmy doświadczać gdy przyjechał zagrać recital solo i kiedy przybył z kwintetem dając jeden z najwspanialszych koncertów jakie słyszałem. Tutaj, kiedy formuła grania wydaje się znacznie bardziej swobodna, ten Evansowski rozmach jeszcze wyraźniej widać.

Czyli co? Był to znakomity koncert! Sadząc po głośnosci braw i reakcji publiczności, tak. Ja jednak z takim osądem raczej bym trochę uważał. Był to raczej koncert, który miał liczne momenty znakomite. Niektóre z nich prawdziwie zapierały dech w piersiach, szczególnie te, kiedy muzycy rezygnowali nieco z nadmiaru narracji. Ale były także długie i częste okresy wielkiego dźwiękowego słowotoku. A wielosłowie najczęściej niestety osłabia przekaz i osłabia rangę rzeczy ważnych. Jest imponujące i ulegamy jego sile, ale..... Nie chcę wierzyć, że muzycy tego kwartetu nie wiedzą co chcieliby powiedzieć, ale chwilami odniosłem wrażenie, że mówią co wiedzą, a nie wiedzą co mówią.