Między niebem a ziemią, czyli dwa wieczory z Peter Evans Zebulon Trio

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Gdy w miniony weekend pisałem do znajomego w celu umówienia się z nim na spotkanie, jedną z zaproponowanych przeze mnie dat był zbliżający się poniedziałkowy wieczór. Dobrze jest się spotkać na początku tygodnia, pomyślałem, gdy energia po długim weekendzie jeszcze we względnym zenicie; wypić wspólnie kawę, podyskutować, wymienić się płytami – czysta przyjemność, prawda? Znajomy jednak nie podjął tematu. Uciął korespondencję krótkim komunikatem: „w poniedziałek i wtorek są koncerty Petera Evansa”. Tyle wystarczyło, bym w mig zrewidował swoje plany i oba wieczory spędził razem z nim w Pardon, To Tu.

Evans, częsty gość w warszawskim klubie, pojawił się w nim po raz pierwszy z triem Zebulon, w którego skład wchodzą John Hébert na kontrabasie i Kassa Overall na perkusji. Muzycy ci mają na koncie jedną wspólną płytę – to zapis koncertu sprzed trzech lat w brooklyńskim klubie, od którego zresztą pochodzi nazwa grupy. Ich rezydencja w Pardon, To Tu była okazją do dwukrotnego spotkania się z nimi i wciąż zadziwia mnie, jak odmienne emocje w słuchaczach – i chyba także w samych muzykach – oba te spotkania wywołały.

 

Nie zawaham się stwierdzić, że koncert poniedziałkowy był doświadczeniem wyjątkowym, niezapomnianym. Muzyka tria, choć sytuująca się w umownych ramach kompozycji, raz po raz eksplodowała nieokiełznaną improwizatorską siłą. Artyści uciekali się do niekonwencjonalnych brzmień swoich instrumentów, spontanicznie prezentowali różnorakie pomysły, bardzo inteligentnie modulowali natężenie emocji płynących z ich muzyki. Chcąc wymieniać elementy składowe tej przemyślnej konstrukcji, mam w pamięci przede wszystkim: przebogatą paletę dźwiękowych barw trąbki Evansa; podporządkowaną precyzji, ale i pełną swobody oraz fantazji grę Overalla; logiczne choć niepozbawione przekory i dzikości muzykowanie Héberta; pracę sekcji, w pewnych partiach naznaczoną komunikatywną, transową treścią; świeże spojrzenie na dwa jazzowe tematy Theloniousa Monka; szczerość zarówno w skupieniu, jak i w humorze. Ale to wszystko nie miałoby jednak takiego oddziaływania, gdyby nie to, co wyrażone słowami jest tak okrutnie nieefektowne: chemia, magia, irracjonalna muzyczna moc. To one sprawiły, że widownia była w euforii, z muzyków emanowała radość i satysfakcja, a te zdawały się wyzwalać z nich jeszcze więcej kreatywności: wszak nie często się zdarza, by na bis muzycy grali na … butelkach!

 

Wieczór następny przeżyć takiej rangi nie przyniósł. Oczywiście nikt nie oczekiwał powtórzenia tych samych dźwięków co dzień wcześniej; za to innego, ale równie wyjątkowego muzycznego doświadczenia – bez wątpienia tak. Koncepcję muzycy realizowali niby analogiczną, usiłowali gdzieś słuchaczy przenieść, pozwolić coś przeżyć, czy choćby zaciekawić. I to się na pewno w pewnych momentach udawało, choć było dalekie od tej niepodważalnej siły perswazji z dnia poprzedniego. Wyczuła to i mniej entuzjastyczna tego wieczoru widownia, i chyba także sami artyści, gdyż z ich zachowania na scenie chwilami zdawał się przebijać brak przekonania, pewna nerwowość. Tym razem zabrakło w nich pełnego komfortu odważnego muzycznego eksplorowania.

 

Mimo poczucia pewnego zawodu drugim koncertem grupy jest we mnie wiele zadowolenia z faktu, że było mi dane takie dwa oblicza tria Evansa zobaczyć. Dzięki temu mogłem po raz kolejny usłyszeć, jak szerokie spektrum wrażeń może nieść ze sobą muzyka improwizowana. Takie doświadczenie, bardziej niż oznaką nierównej formy zespołu Evansa, jest dla mnie świadectwem znaczenia muzyki improwizowanej: jak wiele może ona dać gdy okoliczności w niewyjaśniony sposób sprzyjają, a także jak muzycy są w stanie zbłądzić gdy gra z jakichś przyczyn się nie układa. I chwała muzykom za to, że pomimo ryzyka chwilowego braku sukcesu nie rezygnują ze swoich eksperymentów. Te raz się udają, raz nie, ale próbować trzeba.