Mats Gustafsson Nu Ensemble na Krakowskiej Jesieni Jazzowej

Autor: 
Bartek Adamczak

Mats Gustafsson powraca do Krakowa z dużym składem Nu Ensemble – 2 lata temu zespół pracował podczas festiwalu pracował nad kompozycja dla, której inspiracją była ikona rock’n’rolla – Little Richard. Tym razem tematem przewodnim koncertu finałowego ma być muzyka rockowego ekscentryka Franka Zappy, co wydaje się zadaniem wielce ryzykownym, ale też i bardzo inrygującym bo jazzowy anarchista Gustafsson zdaje się być odpowiednią osobą, żeby zadaniu podołać. Zanim się przekonamy o efektach pracy muzycy Nu Ensemble zaprezentowali się podczas dwóch wieczorów w Alchemii. Gwoli ścisłości warto dodać, że w składzie Nu Ensemble nastąpiły drobne zmiany – na trąbce zagrał Anders Nyquist, stanowisko wokalistki objęła Mariam Wallentin. Z powodu choroby do Krakowa nie dotarł niestety Christer Bothen, powrócili natomiast Joe McPhee, Augusti Fernandez, Kjell Nordeson, Per-Ake Holmlander, Ingebright Haker-Flaten, Jon Rune Strom, Paal Nilssen-Love, Dieb13.

Wieczór pierwszy rozpoczynają prezentacje trzech solowych kompozycji. Anders Nyquist (po raz pierwszy w Alchemii) prezentuje “Shining Forth” Matthiasa Pintschera. Kompozycja w intrygujący sposób łączy jazzowe frazy, współcześnie brzmiące dysonanse z wykorzystaniem technik rozszerzonych. Kjell Nordeson prezentuje “Omar II” Franco Donatoniego – utwór, który pozwala docenić wszechstronność wibrafonu jako instrumento melodyczno-perkusyjnego – od rozmytych brzmieniowo impresji, po zdecydowane rytmiczne frazy. Kończy set Augusti Fernandez fragmentem “Frec”, utwory napisanego specjalnie dla niego przez Hectora Parra – trudno mi stwierdzić, czy więcej tutaj było interpretacji Augustiego czy też zamysłu kompozytora – pianista chowa się pod pokrywą fortepianu szarpiąc za struny, kończy zaś “głuchymi” uderzeniami palców w klawisze wreszcie samym gestem – żywiołowo pocierając o siebie splecione w powietrzu ręce. Chętnie zobaczyłbym partyturę.

Set drugi rozpoczyna krótki duet dieb13 – Mariam Wallentin. Nie jestem wielkim fanem ambientowo-elektronicznej chmury, za która odpowiada dieb13, ucieszyło, że w pewnym momencie z głośników dobiegły dźwięki guimbri – na którym zagrać miał być może tego wieczoru Christer Bothen. Intryguje o wiele bardziej przy mikrofonie Mariam Wallentin, zaskakujące urwane frazy, gra oddechem, słychać w jej głosie też sporo drapieżności.
Set kończy The Thing oraz Joe McPhee. The Thing to właściwie już zespół instytucja, punkowy band występujący na jazzowych festiwalach, trio kipiące rock’n’rollową energią. The Thing to też zespół, który spełnia oczekiwania, raczej nie zaskoczy, ale też i na scenie nie zawiedzie. Jest saksofonowy krzyk, gęsta perkusja, szaleńcze tempo, sporo decybeli i chwytliwy basowy riff (tęsknie za czasami kiedy Ingebright Haker Flaten grał na kontrabasie). Jest całkiem fajno.

Ale jest też taki moment, na koniec, kiedy zamiast frajdy i decybeli pojawiają się ciary i autentyczne przeżycie – kiedy Joe McPhee sięga do bluesowego korzenia jazzu, kiedy Gustafsson obnaża liryczna stronę duszy i uzupełnia frazę kompana śpiewną, ciepłą melodią barytonu. A Paal Nilssen-Love oraz Ingebrigt Haker Flaten otaczają wszystko atmosferyczną chmurą brzmień gongów, wibrujących talerzy oraz ambientowych efektów elektronicznego modulowania fal akustycznych (mówiąc bardziej dosłownie – Ingebrigt zamiast grać na basie, zaczyna kręcić pokrętłami). I dla takich właśnie chwil warto chodzić na koncerty.

Drugi wieczór rozpoczynają również trzy występy solowe, tym razem improwizowane. Per-Ake Holmlander w Alchemii grał wielokrotnie, potrafi wygrać na tubie kunsztowną melodią brzmiąca jak średniowieczna pieśń, zaintrygować mikro-dźwiękami (oddech, dźwięk metalowych przycisków) aż w końcu rozbawić efektami jakby wziętymi ze ścieżki dźwiękowej zwariowanego filmu animowanego (bulgoty, warknięcią, syknięcia i inne). Zaraz potem Jon Rune Strom energicznie ale też i nie bez melodyjnej inwencji szarpie struny kontrabasu. Kiedy dołącza do niego na chwilę Joe McPhee żeby przedstawić wiersz, w którym czytelne są odniesienia do twórczości Ornette’a Colemana, na strunach kontrabasu wybrzmiewa pięknie Lonely Woman. Set pierwszy kończy Ingebrigt Haker-Flaten, który uderzając dłonią w gryf gitary basowej tworzy intrygującą noise-ową improwizację pełną sprzężeń, dudniących elektronicznych zakłóceń i pisków. Jak podsumuje set gospodarz sceny Mats Gustafsson – oto historia jazzu od średniowiecza do dziś w pigułce.

Drugi set wypełnią dwa duety – najpierw Joe McPhee oraz Anders Nyqvist na trąbkach (McPhee zamiast kieszkonkowej wersji trzyma w rękach trąbką pełnowymiarową białą, plastikową) – pojedynek na świsty, szmery, klapnięcia – przyznam, że trąbki free improv już trochę na festiwalu tegorocznym było, występ duetu był zdecydowanie frapujący, ale koniec końców wyróżnił się przede wszystkim tym, że obaj panowie mieli na sobie kaski budowlane, ot taki Zappowski żart sceniczny.
Drugi duet tworzą Augusti Fernandez przy (w) fortepianie oraz Kjell Nordeson za bębnami, za wibrafonem oraz ponownie za bębnami. Gęsta, bardzo dynamiczna gra na bębnach doskonale komplementowała pełne dramaturgii ostinata wygrywane przez Augusti Fernandeza przy klawiaturze, jak i burzliwe, rozwichrzone dźwięki dobywane spod pokrywy fortepianu. Duet tworzy razem niesamowicie wciągającą, spójną narrację w formie muzycznego ronda, w którym gęsta faktura piano-perkusja obejmuje w nawias delikatniejsze brzmienie duetu piano – wibrafon. Jeden z najjaśniejszych punktów programu.

Na zakończenie wieczoru na scenie Alchemii zmieścili się jakimś cudem wszyscy członkowie Nu Ensemble – razem 11 osób, w tym fortepian, wibrafon oraz stół djski. Mając w pamięci finał rezydencji Blue Shroud spodziewam się potężnego brzmienia, saksofonowych fanfar, dudniącego combo kontrabasu oraz gitary basowej. Muzycy jednak okrutnie i cudownie zadrwili z moich oczekiwań tworząc minimalistyczną symfonie, w której dźwiekowa tkanka utkana jest z odłosów oddechu, klapek saksofonu, palców przesuwanych po korpusie kontrabasu itp. – surrealistyczna całość brzmi jak mechaniczny deszcz, jak sonorostyczna, gęstniejąca mgła. Muzycy na tyle zatopili się tej transowej ekspoloracji, że nie chcą wracać do rzeczywistości. Kiedy w końcu wszystkie dźwięki powoli zanikają, wybrzmiewa delikatna fraza wibrafonu, trzy dźwięki zawieszone w powietrzu. Nie cichną, choć wszyscy muzycy zastygli w oczekiwaniu, nie narastają. Trwają niezmiennie, uporczywie, jakby chwila zastygła -  relaksujący, medytacyjny, frustrujący dron. W końcu pozostali muzycy dołączają znowu swoje szepty, oddechy i stukoty do frazy wibrafonu by wybrzmiała coda tej niezwykłej minimalistycznej symfonii. To niecodzienne i fascynujące móc obserwować 11 muzyków na scenie, którzy razem grają ciszej niż migawka cyfrowego aparatu.

Zappa byłby zapewne z eskperymentu zadowolony, ciekawie co powie jutro kiedy zespół zaprezentuje efekt swoich zmagań z jego muzyką?


PS
Pierwszy wieczór zakończył bis : na scenę powrócili The Thing, Joe McPhee, Anders Nyquist oraz Myriam Wallentin. Trębacz w kasku budowlańca, wokalistka z czarnymi skrzydłami przypiętymi do ubrania. Jak tu nie być ciekawym występu finałowego?