Matana Roberts - babka graciarka czy artystka totalna

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Kiedy przyjechała do nas kilka lat temu po raz pierwszy zapowiadała, że będzie wracać. Spodobało się jej się u nas. Uległa fascynacji Warszawą, historią miasta, ludźmi, których poznała wówczas, choć pewnie aż tak wielu poznać nie zdążyła. W kolejnych latach pewnie może znalazła kolejnych, może zacieśniła te pierwsze znajomości. Właściwie wraca do nas wraz z kolejnymi rozdziałami swojej wielkiej, planowanej na 12 części sagi „Coin, Coin”. W czartek, w nocy pokazała rozdział trzeci. W Cafe Kulturalna, bo jakoś tak się dzieje, że jak Matana Roberts występuje w Warszawie, to właśnie tu, w miejscu, gdzie kiedyś mieścił się bardzo ważny dla improwizowanej muzyki w stolicy Klub Jazzgot.

Jak zwykle przyjechała sama, ale trudno byłoby powiedzieć, że zagrała koncert solo. Otoczona przyrządami elektronicznymi, ustawiona na tle ekranu, na którym wyświetlała mroczne, czarno-białe sekwencje fotografii, rysunków i zapisków, tak naprawdę od koncertu solo oddaliła się bardzo. Ale też chyba patrzenie na Matanę jak na saksofonistkę po prostu nie jest najlepszym pomysłem. Chyba sama o sobie też nie myśli w tej kategorii.

A jak my możemy o Matanie myśleć? Zapewne jak o artystce być może totalnej. Człowieku sztuki, operującym wszelkimi narzędziami potrzebnymi do wyrażenia myśli, nie baczącego czy pochodzą one z muzycznego terytorium, czy nie. Pewnie też jak o człowieku, dla którego sztuka to nie tylko układanka dźwięków i estetyczna szarada, ale ważny akt ucieleśnienia wyższej idei w służbie sprawom ważniejszym. Taki mocny oręż. Natomiast scena, to ambona, z której o tych ważnych sprawach możemy mówić. Do takiego myślenia zachęciła nas mniej swoimi płytami solo czy w trio, ale właśnie trzema woluminami „Coin, Coin” będącymi w znacznej mierze jej własnym sposobem zmierzenia się i przerobienia historii zrówno własnej rodziny, jak i historii niewolnictwa, czy dziejów dyskryminacji Czarnych w USA,

„Black Lives” krzyczy Matana i namawia publiczność, ba wręcz żąda, aby ta odpowiedziała jej „Matters!”. Tak, to święta prawda, Czarne Istnienia liczą się! Wiemy o tym, zdajemy sobie sprawę, także i z tego, że dzisiaj, kiedy teoretycznie okres walki o prawa obywatelskie czarnoskórej społeczności są historią, a w fotelu w Białym Domu zasiada Barack Obama, Czarne Istnienia nie zawsze znaczą tyle, ile znaczyć powinny. Mimo to, nie za każdym razem jej zawołaniu odpowiada mocny głos publiczności. Ale jak słyszałem, są wśród zgromadzonych również słuchacze, którzy czują dreszcze, na długo po zakończeniu koncertu. I to dobrze, bo przecież o to właśnie chodzi, Matanie również, by działanie artystyczne wywoływało reakcję. Im silniejszą tym lepiej, bo przecież tylko wówczas zostanie zapamiętane i poniesione dalej w naszej pamięci.

Można więc byłoby śmiało powiedzieć, że wszystko się udało doskonale. Ale jednak nie wszystko chyba. Coin, Coin w wersji samotnie stojącej na scenie Matany to, w perspektywie jej nagrań płytowych, bardzo inna propozycja, zwłaszcza inna muzycznie. O wiele bardziej uboga. Jakby rozcieńczona, wodnista, może też cokolwiek pretensjonalna. I co gorsze tego rozcieńczenia wcale nie rekompensuje, w moim odczuciu żywy performance, poskładany z obrazów, krzyku, śpiewu, szmerów elektroniki, sampli czyichś głosów, odtworzonych urywków jakichś tekstów, dziwnego wyglądu artystki, wyzierających spod poszarpanych ubrań tatuaży i bardzo oszczędnych zagrań saksofonowych, których przyznam szczerze najbardziej mi żal.

Ale może w istocie nie o Matanę saksofonistkę chodzi w akcji Coin, Coin solo i niepotrzebnie oczekuję jej ziarnistego tonu altu, bluesowej frazy i opowieści muzyką choćby tego fragmentu jej historii, która napisana została przez ojca, puszczającego przed wieloma laty, małej Matanie słynne „Bells” Alberta Aylera.

Być może trochę pomyliłem się we wstępnej ocenie Matany Roberts. Być może wcale niekoniecznie jest artystką totalną i wizjonerską performerką, głosem nowej improwizowanej muzyki z USA. Może to po prostu „graciara”. Przemiła, ale dziwna kolekcjonerka wszystkiego co stare i zamierzchłe. Dziwaczka znosząca do swojej pracowni wszystkie ważne i nieważne szpargały z minionych epok ze słuchawką telefoniczną włącznie. Kobieta przekształcająca swoją pracownię muzyczną w wielką rupieciarnię, taki magazyn rzeczy, kiedyś mogących się przydać i z którymi tak trudno się rozstać, bo przecież wszystkie są jednakowo ważne?

Kto wie, być może moje wątpliwości wzięły się stąd, że, w procesie gromadzenia bibelotów, zatraciła się rzecz najważniejsza - jasna czysta myśl czyniąca cały przekaz wyrazistym, myśl pozwalająca opowiedzieć historię dobrze, do końca, nie naiwnie i z nadzieją na pasjonujący ciąg dalszy. Może waśnie tego jasnego i nie trywialnego przekazu mi zabrakło. Może gdybym umiał go odnaleźć, albo po prostu gdyby takowy był, to przeniknąłby do każdej sfery Matanowej aktywności scenicznej i nie zagubił się nawet wówczas gdy staje na scenie sama?