Marek Napiórkowski i UP band w Studiu radiowej Trójki

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Koncerty w radiowej Trójce. Marzenie. Przepustka do szerokiego audytorium, nawet jeśli tylko retransmitowane. Gdy wpadają w żywy czas antenowy tym bardziej pożądane, bo przecież wówczas nie tylko docierają do dużego audytorium w zaciszu domów w całej Polski, ale jeszcze dają poczucie uczestnictwa w tym, co dzieje się naprawdę tu i teraz.

Ludzie kochają koncerty radiowe i nie ma czemu się dziwić. Przecież wiemy jak jest. Nie wszystkie zespoły, choć wszystkie zapewne by chciały, dotrą do mniejszych miast, gdzie czeka ich kto wie może wierna i oddana publiczność, a może też i wielu, którzy jeszcze nie uświadomili sobie swojej sympatii do danego artysty. A dzięki radiu ulubieńcy przekraczają progi mieszkań magicznie i składają nam oczekiwaną wizytę. Szczęściem ostatnich lat, jest, że trójkowi goście bywają muzykami jazzowymi. To dobre dla jazzu, dobre dla muzyków i dobre dla zasiadających przy odbiornikach słuchaczy. Dobre dla wszystkich, ale najbardziej, jak się okazało, wciąż dla tych, którzy mają możliwość wybrania się osobiście do studia Agnieszki Osieckiej.

W niedzielny wieczór wizytę domową złożyła wesoła gromadka pod wodzą Marka Napiórkowskiego. Sam lider tak ją nazwał. Oficjalnie to UP band czyli sześciu wspaniałych, którzy popełnili płytę UP! czyli nie mniej nie więcej tylko jazzowa podstawa większej formacji, która wzięła udział w nagraniu płytowego materiału. Do działań na co dzień powiększony aparat wykonawczy to jednak sprawa trudna logistycznie do utrzymania. W przypadku tego bandu sekstet zupełnie wystarcza, aby oddać, jeśli nie pełnię, to przynajmniej clue smaku pierwotnie zaplanowanych kompozycji, aranżacji i wykonawstwa. Za pierwsze odpowiedzialny jest w głównej mierze Marek Napiórkowski, za drugie Krzysztof Herdzin (fortepian, flet poprzeczny), a za trzecie dodatkowo i reszta muzyków czyli Paweł Dobrowolski – perkusja, Robert Kubiszyn – kontrabas, na zmianę z gitarą basową, Henryk Miśkiewicz – klarnet basowy i saksofon altowy oraz Adam Pierończyk  na saksofonie tenorowym i sopranowym.

Sprawa więc jest jasna. W studiu im Agnieszki Osieckiej zagościł dream team. Grupa muzyków znakomitych i niezawodnych. Nieco po godzinie 20.00 Mariusz Owczarek zapowiedział band i ze sceny popłynęły utwory z najnowszej płyty Marka Napiórkowskiego. Jakie to utwory wiadomo. Część z Was słyszała je w innym radiowym studio tym razem im Witolda Lutosławskiego, a jeszcze więcej zna je z płyty. Ja również miałem szczęście słyszeć je w obydwu wersjach i także nieco pisać na ich temat. Nie będę się więc powtarzał.

I tak słucham sobie stojąc po prawej stornie wypełnionej po brzegi sali i widzę znajomych muzyków, przyglądam się jak nic Adam Pierończyk jest Adamem Pierończykiem, Marek Napiórkowski nawet nie jak żywy, a żywy po prostu. Krzysztof Herdzin także, pan Henryk Miśkiewicz nie inaczej. Nieco wytężyć musiałem wzrok, żeby lepiej dojrzeć Roberta Kubiszyna, bo nieco z tyłu sceny został ulokowany i trochę pogimnastykować się by spojrzeć, ku pewności, w twarz zasłoniętego perkusją Pawła Dobrowolskiego. No i jak nic sekstet Napióra. Bez dwóch zdań.

A słychać jakby trochę jednak nie ten sekstet to był. I zachodzę w głowę, kij diabeł? Coś jest ewidentnie nie tak, a może tylko inaczej niż przyzwyczaiłem się oczekiwać od tych muzyków. Jakoś nad wyraz delikatnie to wszystko zabrzmiało, za bardzo nawet delikatnie. Czyżby ktoś przygasił ogień w tym piecu? Czyżby ktoś zadecydował dokładniej wypolerować brzmienia instrumentów i odebrać im zadziorność? NO może i tak. Nawet utwór „Teatr”, sam w sobie dynamiczny i kontrastowy czy jak to woli określać sam lider, w nastroju hitchcockowski, tutaj suspensu coś tajemniczego go pozbawiło. Pomyślałem, może wraz z nowym rokiem Marek Napiórkowski złagodniał, może wzmacniacz zmienił na cichszy i mniej dynamiczny i może takie rozporządzenie wewnątrz zespołu, jak carski herold obwieścił, że teraz z energicznym soczystym graniem koniec jest i basta.

Ale nieme! Niemożliwe! To nie jest w ten sposób działający lider. To też nie band, któremu takie ukazy można byłoby bezkarnie wydawać. To zespół kumpli, równorzędni partnerzy, wiedzący co i jak i za nic przecież nie graliby pod takie dictum! Żaden z nich, a już najmniej chyba nie Adam Pierończyk, który nie pamiętam żeby kiedykolwiek wziął udział w zdarzeniu muzycznym, w którym nie mógłby grać, tak jak uważa za stosowne i w które by nie wierzył. Zresztą zachowanie w trakcie gry sugeruje, że zespół gra, jak zawsze z nerwem, tylko uszy nerwu nie potrafią uchwycić. I tak słucham, i zastanawiam się, i już nie wiem czy bardziej się zastanawiam czy słucham. Czy słyszę, że jest coś nie tak, czy jest nie tak i to słyszę.

Aż tu nagle niespodziewanie z rozmyślań wyłania się godzina 21.00. Marek Napiórkowski po rzęsistych brawach opowiada, że do tej pory graliśmy utwory z płyty UP, a teraz zagramy utwór starszy „Vietto Fumare” i…wypowiada zdanie mniej więcej takie: „A ponieważ chyba właśnie zeszliśmy z anteny, to możemy poczuć się nieco swobodniej”. I zaczyna się utwór, i oczom i uszom nie wierzę. Wreszcie jest ten zespół Marka, który znam i chcę pamiętać. Wreszcie perkusja brzmi stanowczo, wreszcie saksofony nabierają blasku ich brzmienie ziarnistości i żaru i wcale nie chodzi mi o brawurowy duet Henryka Miśkiewicza i Adama Pierończyka ocierający się trochę nieco o free. Klawisze fortepianu nie brzmią jakby były głaskane, ale żywo dźwięczą pod palcami pianisty. Cprzecie nikt nie zrobił panom, gdy na któtko zniknęli ze sceny życiodajnej transfuzji. A może w przerwie panowie usłyszeli jakąś porywająco dobrą nowinę, na którą czekali i zagrali uskrzydleni jej treścią, może padł rekord Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

Tak naprawdę nie wiem co się stało, faktem jednak pozostaje, że w tej nietransmitowanej części koncertu doświadczyłem gry zupełnie innego zespołu i inaczej brzmiącej muzyki niż w pierwszej godzinie. I to już nie jest dobra informacja, szczególnie dla tych wszystkich, którym Marek Napiórkowski dzięki Trójkowemu wehikułowi, złożył domową wizytę. Drodzy słuchacze najlepsze Was niestety ominęło. Pozostaje tylko gdzieś z tyłu głowy uporczywie dźwięczące pytanie. Dlaczego?